Urodzony 8 grudnia 1995 roku w Mielcu. Ukończył szkołę podstawową w Maliniu, Gimnazjum Publiczne im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym i III Liceum Ogólnokształcące w Mielcu. Obecnie student Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie na kierunku teologia. W roku 2014, po zdaniu matury podjął pracę w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym.
Debiutancką książkę „Alfabet szyfru”, wydał w roku 2015, nakładem wydawnictwa Novae Res.
Druga książka została złożona w wydawnictwie. Trwają prace nad trzecim dziełem autora.
Jestem, jaki jestem, zamknięty w pewnym schemacie. Nie chciałem tego wszystkiego, przerosło mnie to tak zwyczajnie i bez przebaczenia. Po prostu starałem się uratować to dziecko, chciałem to zrobić, osłabiając jego matkę, minimalizowałem możliwe straty, niestety wszystko poszło nie tak… Czy to moja spowiedź? Możliwe, ale nie chcę rozgrzeszenia, bo to ja podjąłem decyzję i stworzyłem potwora, jakim jestem. Nic nie jest tak proste, jak nam się wydaje, dobro przestało lśnić, świecąc w oczy. Hm… poprawka: ono ciągle lśni, tylko uodporniliśmy się na jego światło. Zeszliśmy do podziemi, zaczęliśmy hodować swoje bestie. Sapkowski pisał, że do zabijania potworów zostali stworzeni wiedźmini, dzisiaj nie mamy takiego komfortu, bo pojawiła się mała subtelna różnica. Gdy Gerald przyjmował zlecenia, wiadomo było, kto jest potworem i kto przez niego cierpi. Wszystko się zmieniło. Dlatego nie szukajmy potworów w ludowych bajaniach i opowiadaniach fantasy, wystarczy się rozglądnąć. Nie jestem zły, dopasowałem się do świata może nawet lepiej niż inni, czy to moja wina? Czy moja wina polega na tym, że urodziłem się tutaj, gdzie się urodziłem? Na tym, że miałem takich rodziców, a nie innych? Nie..., moja wina polega jedynie na jednym. Nie potrafiłem kształtować siebie na własną rękę, to, co mnie formowało, było poza mną, kolejne wydarzenia i osoby. Jestem słaby, ale żyję, jeżeli umrę, cóż to zmieni? Po prostu ktoś dotknął mnie w najgłębszym możliwym punkcie, w takim, który mam prawo kontrolować tylko ja. Możecie zapytać: „dlaczego to było takie ważne?”. Nie będę się trudził i wymyślał usprawiedliwienia, bo to bez sensu. Chciałem się zemścić, to była zwykła, naturalna zemsta, oko za oko, nieprzemyślany ruch, działanie pod wpływem bardzo silnych emocji i bodźców, cała moje przeszłość, a w szczególności dzieciństwo odezwało się w tamtej chwili z siłą większą niż pocisk przeciwpancerny. Nasuwa się kolejne pytanie... Czy postawienie na wadze ślepej zemsty i losów dziecka było właściwe? Tak! Ból za ból, cierpienie za cierpienie. Przecież oko nie jest tak samo cenne dla niewidomego jak dla tego, który widzi. Rzeczy, istnienia, które mamy poniekąd w naszej władzy, nigdy nie są równorzędne! Sami wartościujemy to, co posiadamy.
Analizując sytuację, wysnułem wnioski, że Amiss nie będzie się bronić, że jest pozbawiona jakiejkolwiek możliwości defensywy psychologicznej i fizycznej. Pomyliłem się i mój błąd kosztował…, ale nie żałuję. Jaka w tym wszystkim moja wina? Nawet jeżeli intencje były złe, to mimo wszystko chciałem ułatwić życie Amiss i chłopakowi. Ale ona zabrała całego mnie, zabrała, gdy przekroczyłem próg jej mieszkania, widząc biedę, w jakiej żyła. Ja pozbawiłem ją tego samego. Ludzie się mszczą z powodów dużo bardziej irracjonalnych. Nie wiem, czy jestem lepszy, na pewno nie gorszy... Ile razy ludzie zabijali dla pieniędzy? Ile razy zabijali, aby zachować swoją pozycję? Ile razy zabijali, aby utrzymać się przy władzy? Robili to dla siebie, dla martwych pociągów natury! Czym się ode mnie różnią, codziennie pędząc za tymi wszystkimi bzdurami...? Jestem jednym z was, jestem człowiekiem! Pokonywanie słabości to zadanie nudne i pozbawione sensu, to ma niby być cel życia? Nie przekonuje mnie to. Mam gdzieś to wszystko, nie chcę być lepszy, a już na pewno nie idealny. Nie chcę już rozumieć mechanizmów świata, wszystko mi jedno. Czy mam się zabić? Po co? Co to zmieni? Kolejny z siedmiu miliardów ludzi umiera... Nic nieznacząca statystyka. Wierzyłem jedynie w to, co odeszło, to, co mnie napędzało, a teraz nie zostało mi już nic. Nie potrafię pokładać nadziei w żadnym z bogów, nie jestem w stanie zaufać, oczekując na nirwanę Buddy, harem Allaha czy boży raj. Wybrałem, że nie będę czekał do śmierci, aby dowiedzieć się, czy faktycznie istnieje coś w rodzaju nieba, czy nie. Może to głupie, że przeliczam wszystko na zyski i straty, ale gdy okłamuję samego siebie w ten sposób, to zrzucam z siebie odpowiedzialność za wszystkie popełnione błędy. Kłamstwo, które codziennie sobie powtarzam, stało się moją jedyną nadzieją. Moje życie to tchórzliwa ucieczka, ale z pewnością bardzo wygodna. Siedziałem na kanapie oszołomiony mnogością moich myśli. Powoli, coraz płynniej przechodziłem w stan podobny do snu. Tak jak po wzięciu LSD zacząłem widzieć i słyszeć coś, co wydawało się halucynacją, ale to nie były omamy. To, co widziałem, było o wiele bardziej realne niż wszystko, co obserwowałem na co dzień. To dziwne, wtedy postawiłbym na to cały mój majątek. Widziałem po kolei wszystkie wydarzenia, których byłem głównym bohaterem. Nagle zapanowała ciemność, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła i kolory.
– Nie znasz mnie. – Nagle, gdzieś za plecami usłyszałem głos. Dziwny, nie składał się z dźwięków i nie docierał do moich uszu. Słowa trafiały prosto do mojej głowy, mój rozum je chłonął.
– Wybacz, ale dzisiaj już nic mnie nie zdziwi, jeżeli oczekujesz pytania w stylu: „kim jesteś”, to muszę cię rozczarować, trafiłeś pod zły adres – odpowiedziałem ironicznie. Co dziwne, mimo że wszystko, co do mnie docierało, omijało zmysły, to kiedy chciałem coś powiedzieć, musiałem używać normalnej mowy.
– Nie oczekuję od ciebie pytań tylko odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Po co ci one, przecież podobno wszystko wiesz... – zachęcony do mówienia kontynuowałem. Po tym, jak wykazałem chęć rozmowy, przed moimi oczami pojawił się obraz, widziałem samego siebie siadającego na krześle w ciemnym pomieszczeniu. To było jak oglądanie filmu. Zauważyłem jeszcze, że na oparciu krzesła było wygrawerowane słowo „Conscientiam”.
– Nie chcę słuchać odpowiedzi, chcę, abyś ty usłyszał pytania.
– Proszę, więc pytaj...
– Dlaczego ludzie we mnie nie wierzą?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że cię nie widać, nie potrafią udowodnić twojego istnienia – zatrzymałem się na chwilę, szukając kolejnego argumentu – albo patrząc, ile jest zła, zwyczajnie wątpią, że możesz być. Muszą zmierzyć i zważyć, aby cokolwiek... było.
– Gdyby zła miało nie być, musiałbym unicestwić człowieka.
– Ludzie muszą wiedzieć, są zmienni jak chorągiewka na wietrze. – Zrozumiałem co do mnie powiedziano, ale nie potrafiłem wybrnąć.
– Nie pytam o wiedzę, nie chcę, żeby wiedzieli. Pytam, dlaczego nie wierzą?
– Może po prostu tak jest łatwiej? Gdy cię nie ma w ich świadomości i w ich poczynaniach, nie muszą przestrzegać twoich zasad... –nie miałem pojęcia, skąd przychodziły mi do głowy twierdzenia, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem.
– A w czym one wam przeszkadzają? Czyż nie są czymś naturalnym?
– Są nudne i staroświeckie... Już nikomu nie zależy, aby ich przestrzegać. – Rzucałem krótkie i konkretne odpowiedzi, które wydawały mi się słuszne, ale za każdym razem okazywało się, jak płytkie jest moje myślenie. Coraz bardziej zdziwiony pozostawałem jednak przy swoich przekonaniach.
– I gdy się ich wyrzekliście, staliście się szczęśliwi?
– Co to za pytanie, co ty niby masz do zaoferowania? – Wiedziałem, że moje rozumowanie zmierza donikąd, przestraszyłem się, dlatego też przejąłem rolę pytającego.
– Skoro jestem nudny, to dlaczego każda młoda dziewczyna wzywa mnie, gdy umiera jej ojciec, dlaczego każdy bity chłopiec modli się do mnie, aby kolejny cios ojca już nie bolał, dlaczego przed operacją każdy z twoich pacjentów wzywał moje imię, dlaczego?
– Ludzie muszą w coś wierzyć... – powiedziałem bez przekonania, sam miałem wątpliwości co do sensu moich słów.
– Po co? Wierzycie, kiedy jest to dla was wygodne...? To nie wiara, lecz zwykły fałsz.
– Ale przecież... – chciałem coś powiedzieć, aby usprawiedliwić chociażby samego siebie. Ale zatrzymałem się, wiedziałem, że coraz bardziej się pogrążam.
– ...Mogę wam dać więcej, niż każdy z waszych uczonych, filozofów i naukowców zdoła sobie wyobrazić. Mogę dać jednemu człowiekowi więcej, niż pragnie cały świat, odkąd go stworzyłem. Czy w zamian oczekuję tak wiele, czy oczekuję czegoś nadzwyczajnego? Dlaczego nie potraficie mnie kochać? Gdybyście tylko chcieli przyjąć mój dar..., bylibyście doskonali. Wolicie się buntować, buntować nie przeciwko mnie, lecz przeciwko wam samym. Ja jednak czekam na was ciągle, zawsze...
– Obserwujesz sytuację na ziemi i wiesz, co się dzieje, co wyprawiają ci twoi niby słudzy... – rozłożyłem ręce, dając wyraz swojej ciekawości.
– Powołałem miliony apostołów, którzy codziennie żebrzą o jedzenie dla afrykańskich plemion, którzy każdej nocy nie odchodzą od łóżek i opiekują się chorymi w Indiach, którzy ratują prześladowanych w Chinach, którzy ciągle walczą, w każdej sekundzie ofiarując siebie. Walczą i często przegrywają, ale to jedynie ich wzmacnia... Czy słyszałeś kiedykolwiek o jednym z nich?
– Chyba nie... – odpowiedź, której udzieliłem, wzmogła we mnie poczucie lęku przed własną ignorancją.
– Upadło kilku, bo są ludźmi, takimi samymi grzesznikami jak wszyscy. Dlaczego zna ich każdy?
– Tak to już jest, człowiek zawsze podążał za tym, co go kaleczy. Dla mnie też bardziej interesujący jest ksiądz pedofil od umierającego hindusa... To jest po prostu ciekawsze... – odpowiedziałem.
– Jak myślisz, kto o to zadbał?
– Skoro tak jest..., to dlaczego na to wszystko pozwalasz? – zmieniłem temat. Byłem przerażony. Wszystkie moje argumenty były odpierane z łatwością.
– To wasz wybór, zapomniałeś już?
– Wybacz, wyleciało mi z głowy, wolna wola i tak dalej i tak dalej, więc o co ci chodzi?
– Tylko o ciebie... – Na te słowa wysunąłem głowę lekko przed siebie, podnosząc nieco brwi. Nie potrafię nawet określić, jaki zdziwiony byłem.
– O mnie?! Kogoś, kto nigdy nie wierzył i nawet gdybyś stanął przede mną, wątpiłby...?
– Tak, o ciebie... Wysłuchaj, proszę, mojej propozycji.
– Propozycji? – Nie rozumiałem już nic. Obraz, który widziałem przed oczami, był jak film, do tej pory prawie nieruchomy, nagle zmienił się. Po tych słowach wstałem i zacząłem chodzić po pomieszczeniu.
– Chciałbym coś od ciebie kupić.
– A cóż takiego Cię zainteresowało? Jak sam widzisz, mam w tym momencie niezbyt dużo. A już na pewno nie posiadam niczego, co chciałbyś mieć.
– Masz wiele… nie rozumiesz… Masz duszę.
– Yyyy, słucham?! Myślałem, że takie układy to raczej zajęcie tej drugiej strony... – Coraz bardziej zaczynałem wątpić w prawdziwość tego wszystkiego. Co ciekawe im większe zaczynałem mieć wątpliwości, tym mocniej jakaś siła utrzymywała we mnie przekonanie o realności zdarzeń.
– Wiesz, czasy się zmieniają, drogi prowadzą już w innych kierunkach, brzegi zaczęły być obijane przez coraz mocniejsze nurty, dawniej to wy pragnęliście iść za mną. Przychodził diabeł, walczył pod swoim sztandarem na otwartych polach, mierzyliście się z nim i wychodziliście zwycięsko. Teraz jest odwrotnie. Nie widzicie swoich wrogów, nie rozpoznajecie przyjaciół. Ufacie zdrajcom i nienawidzicie sprawiedliwych. Szukałem dla was miejsca, lecz jesteście narodem przewrotnym i o twardym karku.
– Sam mówisz, że to ludzie decydują..., że są wolni – powiedziałem z niezdecydowaniem i niepewnością.
– A czym według ciebie jest wolność? Czy to, co się dzieje dzisiaj, nazywasz wolnością? Dlaczego ludzie myślą, że zawsze podejmują dobre decyzje? Zawsze słuchają tylko swojego olbrzymiego ego, kończąc tak samo, ale nie pozwalają do siebie przemówić. Słuchają tylko przewodników, nie mędrców. Czy tylko jedni z nich mają prawo? Czy może przemawiać tylko jeden głos? Czy to zawsze musi być ten sam głos? Nie chcę, abyście byli ślepi! Chcę, abyście zobaczyli, chcę, abyście otworzyli swoje uszy! Otworzyli świadomie, wolicie mieć prawo do przewodników. Nie staję wam na drodze, nie zapieram się siebie. Słowo zawsze, bez względu na to, ile błędów popełnicie i ile razy jeszcze naplujecie mi w twarz, bez względu na to, ile uderzeń jeszcze dostanę, bez względu na wszystko zostanie dotrzymane...
– Tak już jest i znając ludzi, w końcu sam jestem człowiekiem, tak pozostanie... – Ten niby oczywisty fakt nigdy nie przemawiał do mnie tak, jak w tym momencie.
– Pamiętam jezioro Genez, w sieci setki ryb, rzucały się, walczyły, chciały wrócić do wody, chciały przetrwać, uratować życie. Jesteście do nich podobni. Ciągle miotacie się w sieci.
– Jesteśmy ludźmi..., to Ty podobno nas stworzyłeś, więc dlaczego się dziwisz? – rozłożyłem szeroko ręce, aby po chwili skrzyżować je na piersi.
– Tak, stworzyłem. Stworzyłem najcudowniejsze i najdoskonalsze dzieło, jakie miało prawo kiedykolwiek istnieć. Ale czy to ja byłem wobec was nielojalny? Nie! To wy jesteście przewrotni i zmienni, jesteście jak jesienne liście unoszone przez wiatr, które on porywa i wysyła, gdzie tylko chce... Zapamiętaj jednak, że to nie wy mnie wybraliście, a moje słowa są prawem i są prawdą.
– Trzeba było nie dawać nam wolności... – z obojętnością rzuciłem kolejną pustą frazę.
– Myślisz, że potrzebni mi są niewolnicy? Cóż wtedy znaczyłoby dla mnie zwrócenie się w moją stronę? Nie chcę wiary ślepej, lecz rozumnej, nie chcę miłości sztucznej, lecz szczerej...
– Czy można znaleźć kogoś, kto spełnia te wszystkie wymagania? Myślę, że lista będzie pusta... – Myśli, które dochodziły do mojego umysłu, emanowały dobrem. Nie da się tego zwyczajnie wytłumaczyć, bo nie były one fizykalne, to tak, jak dostawać z każdym kolejnym zdaniem ogromną dawkę człowieczeństwa.
– To wy ją zapełniacie. Jest otwarta dla każdego. Ja jedynie rozdaję „długopisy”.
– Chyba nadążam. Po co ci w takim razie moja dusza? To nie ma sensu. Przeczysz samemu sobie. – Pomimo tych wszystkich dziwnych zjawisk pozostawałem niewzruszony, jak skała trwałem przy swoich już w tym momencie obalonych twierdzeniach. Tak jakby one były częścią mnie i nie dało się ich oddzielić od całości.
– Jesteś tego pewny?
– Nie rozumiem…! – starałem się nie załamać, na przekór wszystkiemu.
– Taki już jestem.
– Co to zmieni, że teraz oddam ci to, czego chcesz?
– Nic, bo pozostaniesz tym, kim jesteś, będziesz ciągle tym samym człowiekiem, nic się nie zmieni, bo aby była możliwość wyboru, trzeba ją najpierw wypracować. Dlatego też twoja dusza to zbyt mało. Zostawmy to na moment. Proszę, powiedz mi, czego oczekujesz w zamian?
– Negocjacje zwykle zaczyna się, gdy obie strony znają warunki... – wykrztusiłem. Przewijające się przed moimi oczami sceny nabrały tempa, widziałem, jak kieruję się w stronę wyjścia z pomieszczenia z krzesłem.
– Niech będzie. Twoja dusza i jeden dzień twojego ziemskiego życia.
– Aha, więc jednak służba? – odpowiedziałem na propozycję pytaniem, będąc bardzo zdziwionym.
– Możesz nazywać to, jak chcesz. Wyślę cię jedynie na pole bitwy.
– Ciekawy jestem, na jakim froncie? Wojny się skończyły, cmentarze są pełne. Mam nadzie... – coś w mojej głowie nie pozwoliło kontynuować wypowiedzi.
– Nie bój się, do wojen nie potrzeba strzałów i śmierci milionów ludzi. Takie wojny zwykle nic nie zmieniają, nie przynoszą nic poza zniszczeniem i bólem. Ja wprowadzę cię w zupełnie inną walkę.
– Nie mogę się doczekać... – odpowiedziałem kpiąco.
– Jaka jest więc twoja cena?
– Chcę... – kolejny raz nie mogłem dokończyć.
– Wiem, czego chcesz, nie martw się, zawsze dotrzymuję umowy.
– Ale ja wybieram! To najważniejszy warunek. – Zastrzegłem sobie prawo, które tak naprawdę zawsze mi przysługiwało, czego potwierdzenie otrzymałem bardzo szybko.
– Masz do tego prawo, nie mogę ci go odebrać. Akceptuję twoją cenę.
– I już? Nie będzie żadnego podpisywania się krwią? – Byłem bezczelny, może z powodu wrażenia, że to wszystko to sen.
– To pakt honoru, umowa między mną a tobą. Nie potrzebuję niczego poza słowem, jeżeli chcesz i wystarczy ci sił, to jej dotrzymasz, a jeżeli nie, to nie. To twój wybór, zawsze go masz.
– W takim razie co mam robić? – zadałem śmiałe pytanie sugerujące gotowość na rozkazy. Sam nie rozumiem, dlaczego reagowałem na to wszystko. Z jednej strony byłem przekonany o nieprawdziwości rozmowy, z drugiej coś mi podpowiadało, abym tego nie lekceważył.
– Czekaj cierpliwie... Nie lekceważ tego, co widzisz, osób, które spotykasz.
– I tak mam żyć w zawieszeniu, czekając na... W sumie nie wiadomo, na co? – Wzruszyłem ramionami i zrobiłem zdziwiony wyraz twarzy.
– Przecież do tej pory już chyba przynajmniej spróbowałeś zrozumieć, kim jestem, więc w czym widzisz problem?
– Niech tak będzie...
– Mam do ciebie ostatnie pytanie. Analizując rozmowę, skoro we mnie nie wierzysz, nie ufasz mi i nie zależy ci, aby to się zmieniło, to dlaczego to robisz?
– A czy mam cokolwiek do stracenia...?
Powoli otwierał oczy, zobaczył blade światło, mgłę. Zaczął oglądać swoją prawą rękę, którą przysunął przed oczy. Obracał nią delikatnie i powoli, ekscytując się, jakby oglądał największy cud. Mimo tak ogromnego upływu czasu, czuł jakby minęła chwila, jego stan fizyczny, jak mu się zdawało, również był bez zarzutu. Podniósł się nieco, podpierając ciało łokciami. Dopiero wtedy zauważył, że czegoś brakuje. Coś było nie tak. Jego oddech w jednej chwili przyspieszył do granic wydolności organizmu. Prawą ręką zdarł okrywający go koc. Źrenice Vitio powiększyły się, a z jego wnętrza wydobył się krzyk żalu i wściekłości. Krzyk słyszany przez wszystkich w szpitalu. Jęki przypalanego ogniem i skalpowanego były przy tym słodką melodią. Cała wewnętrzna złość została przez niego wyrzucona. Wszystkie jego obawy w jednej chwili okazały się prawdą, wywołując panikę. W przeciągu kilku sekund niemal cały personel szpitala zbiegł się do jego sali. Zaskoczenie to bardzo delikatne słowo na określenie ich reakcji na przebudzenie Vitio. Nagle każdy z nich przypomniał sobie, że on jest żywym człowiekiem, a nie warzywem trzymanym w piwnicy, oczekującym na wyrzucenie. Patrzyli sparaliżowani na panikę mężczyzny rzucającego się po łóżku i wymachującego rękami. Świat skurczył się. Każda ze stojących tam osób rozliczała swoje przewinienia. Nie ruszyli się, skrępowani więzami swojej winy. Dopiero kiedy Vitio w amoku spadł z łóżka, ktoś krzyknął.
– Zróbcie coś! – Stojący do tej pory w bezruchu lekarze ocknęli się. Przytrzymali Vitio i podali mu zastrzyk uspokajający. Po kilku sekundach pacjent zasnął, ale jedynie na kilka godzin. Poranek kolejnego dnia był deszczowy. Kiedy Vitio wracał do świadomości, pierwszym, co ujrzał, była szyba okna, po której bardzo spływały powoli krople deszczu. Nie szukał już niczego poza jednym, nie pożądał niczego poza utrzymaniem ognia tlącej się w nim, malutkiej nadziei. Mógł umierać, mógł żyć... Nie miało to dla niego już żadnego znaczenia. Był pewny, że wyrok został przypieczętowany. Vitio poszukiwał nadziei, nadziei, która pozwoli mu nie wysłać siebie wprost do piekła. Nie rozumiał swojej sytuacji i nie chciał zrozumieć. Był ślepy i takim pozostał. Vitio, to twoja ostatnia szansa, aby ujrzeć niewidoczne, aby odkryć niemożliwe do poznania.
– Widzę, że się obudziłeś! Witaj wśród... – usłyszał głos lekarza, który chciał jakoś odkupić swoje postępowanie. Przyszedł wytłumaczyć, co się stało. Vitio jednak nie pozwolił mu niczego powiedzieć.
– Milcz, gnoju... Myślisz, że nie wiem, dlaczego tutaj jesteś? – Odwrócony do okna kierował w jego stronę słowa ostre jak sztylet, pogrążając skruszonego ordynatora w coraz większych wyrzutach sumienia. Lekarz starał się cały czas wtrącić, ale oskarżenia, które słyszał, hamowały go. Wyglądało to tak, jakby chciał tego słuchać, jakby chciał pogrążać się w coraz większej ciemności. Uważał, że na to zasłużył.– Jesteś dla mnie rzeczą, taką samą, jaką ja byłem dla ciebie... Więc przydaj się na coś i wypisz mnie z tej zawszonej dziury. Zamów taksówkę i daj mi któregoś z twoich przydupasów do pomocy. Widzisz przecież, co od ciebie dostałem w tej chorej promocji. Zrozumiałeś? – Vitio nie hamował się, a lekarz, traktując to wszystko jako swego rodzaju pokutę, skinął głową i bez słowa wyszedł.
Za godzinę wszystko było gotowe. Wyjeżdżał ze szpitala pchany przez obcego człowieka, ujrzał płaczące, pełne wyrzutu niebo. Spływające mu po policzkach łzy zmieszały się z deszczem i pozostały jego własnością na zawsze. Trzymał się swojej ostatniej szansy. Wiedział, że odpowiedzi, których szuka, może otrzymać tylko od jednej osoby, profesora Ligwe. Adres, który podał kierowcy zaskoczył wszystkich, Vitio to odczuł, ale nie rozumiał. Dopiero kiedy dotarli na miejsce, dostał to, przed czym uciekał. Przez szybę samochodu zobaczył zgliszcza budynku, z którego, przynajmniej tak mu się wydawało, wyszedł kilka dni wcześniej na spacer po Rzymie. Kierowca podjechał na dziedziniec. Fontanna, rozbita i zarośnięta chwastami, była szkaradna, odpychająca. Vitio nie mogąc uwierzyć swoim oczom, wpatrywał się w ruiny jedynego miejsca, w którym mógł odzyskać nadzieję.