Ciach Andrzej

Drukuj

Andrzej Ciach – urodzony 26 marca 1951r. w Mielcu. Poeta, autor tekstów, dziennikarz, a ostatnio także rzeźbiarz. Przez kilka lat w latach 70-siątych był instruktorem ds. teatru w Bieszczadzkim Domu Kultury w Lesku. Ze „swoim” teatrem i sztuką zajął drugie miejsce na przeglądzie teatralnym w Horyńcu. Jego publicystyczne teksty z życia wzięte są syntezą życia, po które chętnie sięgali dotychczas tacy wykonawcy jak: Krzysztof Krzak, Andrzej Szęszoł, Wacek Firlit, Jerzy Mamcarz i Marcin Daniec.

Laureat nagrody głównej im. Jonasza Kofty na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w 1989r. oraz nagrody Kryształowy Kamerton na festiwalu w Opolu. Jest członkiem Związku Autorów i Kompozytorów ZAKR Oddział w Warszawie. Do dziś jest czynnym artystą w Mieleckim Zagłębie Piosenki.

Drukiem ukazały się jego książki: „Ujeżdżalnia” oraz „Szurnięte Anioły”, do których wspaniałe rysunki, grafikę wykonał znakomity i niepowtarzalny malarz, artysta Krzysiek Krawiec. Jego wiersze zostały również wydane w książce Andrzeja Potockiego pt., „Natchnieni Bieszczadem – antologia poezji”. W 2008r. ukazała się płyta Krzyśka Krzaka pt. „Gdzie jest Krzysiek Krzak Śpiewający Bezpańskie Ballady o niczym” oraz w 2009r. płyta Andrzeja Szęszoła z jego tekstami - poety, rzeźbiarza, zegarmistrza czasu.


Motyl

świat dąży do prostoty
a piękny życia motyl
polecieć może gdzie chce

i nawet w śmierci siatce
radosnym jest latawcem
bo gdzie doleciał wie



Dla Luizy

Gdzie chcesz odejść Luizo?
Noc nadchodzi i deszcz
Dobra pora na jakąś kolację

Tusz wycieka spod rzęs
Lepiej spróbuj coś z mięs
Ten luminal jest taki niesmaczny

Luiza jest wrażliwa zbyt
Daleka jak do szczęścia stąd
Luiza to jest dąs i pąs
Kochać Luizę trudno dość

Nie odlatuj Luizo
Nieprzytulny jest bruk
Gdy się leci z dziesięciu doń pięter

Po co ci taki huk
Wszak sąsiedzi i Bóg
I sukienka znów będzie pomięta

Proszę zostań Luizo
Dzieciom trzeba dać jeść
Odłóż ładnie zmęczoną strzykawkę

Brzytwa ostra jest wiedz
Powiem ci jakiś wiersz
Albo chwilę na siebie popatrzmy

Luiza jest okrutna wręcz
Przebiegła niczym sam James Bond
A przecież kocham ją jak pies
I łażę za nią z kąta w kąt

Syn chce w szachy znów grać
Córka bawi się w dom
Jakiś morał jest w tej sytuacji

Tam za oknem jest świat
Trwa choć żłobi go czas
Nawet gwiazdy ci o tym zaświadczą

Luiza jest szalona wszak
I czuję w sobie się jak gość
Wszystko ma przy niej inny smak
Czasami mam już tego dość

Odjechała Luiza
Śmierciostopem do gwiazd
Nie skończyła robótki na drutach

Teraz mieszka gdzieś tam
Gdzie się kończy nasz świat
Nie przychodźcie odwiedzać jej tutaj


Razem czy osobno

Chcesz ufać chłopcze
miastu Świat?
Ono jest
jak obuchem
nie do się pozbierania.
Cierpi
na brak siebie wspak.
Jak ty chłopcze.
Jak ty.

Tego miasta
gościotrup.


Tchnienie - mgnienie

Takie kruchutkie
tchnienie - mgnienie
na rozpacz
i na uwierzenie.

Że oczy dobre,
rybka złota,
a Bóg jest Bogiem
nie despotą.

Takie maleńkie
tchnienie - mgnienie
na pamięć
i na zapomnienie.


Słowikord

Słowik był niesymetryczny
W płaczące schował się drzewo
Choć udawało, że płacze
On przecież śpiewał i śpiewał

Skrzydła owszem nie powiem
Sympatyczne skrzydełka
Jedno trochę różowe
Drugie na rosy szelkach

Tymczasem pod drzewem człowiek
Uciekał gdzieś z losu klatki
Na skórze drzewa nożem
Szyfrować chciał serca zagadkę

Co zrobić miał mały słowik
Patrząc na wszystko to z góry
Mógł tylko śpiewać więc śpiewał
Harmonię wiatru i chmury

I człowiek już nie postąpił
Jak chciał postąpić człowiek
On też był niesymetryczny
Jak ten zuchwały słowik

Na to drzewo płaczące
Wyrwało się z korzeniami
Uciekało po łące
Wstydu rosząc ją łzami

Nic się takiego nie stało
Żeby pamiętać miał który
Słowik zastrugał człowieka jak gałąź
Rzeźbią słowicze natury


Ballada na starą szafę i puste krzesła

Moje okna już skrzypią przed zimą
Stary sweter domaga się łat
Znów udało się jakoś dopłynąć
Chociaż w szafie postarzał się świat

A tu lecą znajomi do nieba
Na herbatę dziś mieli tu wpaść
I tak nagle dopada mnie trema
Widząc mola co wtulił się w płaszcz

Nie odlatujcie chłopaki
Na służbę do Pana Boga
Przecież tyle wypiło się wina
Tyle dziewczyn tuliło na schodach

Tak wam śpieszno do posad
W niepojętym błękicie
Co wam chłopcy do tego
Gdy pod ręką jest życie

Znów sikorki za oknem
A wy już w wyższych sferach
Wam to po co chłopaki
W niebie się poniewierać

Czajnik gwiżdże aż pies ogon skulił
Ciepły szal muszę kupić i koc
Puste krzesła czekają na temat
Do rozmowy na bezsenną noc

Wiem znów kiedyś z tej szafy wyjdziecie
Nagle któryś pojawi się w drzwiach
Odwiedzajcie mnie częściej koledzy
Co wam szkodzi na chwilę tu wpaść


Ostatni tramwaj przed snem

W mojej głowie jest raczej spokój
Jeszcze tłucze gdzieniegdzie się dzień
Milczkiem noc już podchodzi do okien
Myją nogi skazani na sen

Młodzi gniewni wciąż szyją na wiosłach
Niczym szwaczki gdzieś w 56
Albo cierpią zaciekle zbyt dumni
Żeby przyznać, że mają to gdzieś

Może wpadnie ktoś jeszcze na wódkę
Jakiś Byron szalony jak świat
Dom zamkniemy na kłódkę i wkrótce
Polecimy pijani do gwiazd

Potem wrócę do siebie jak zawsze
Gdy już nie chce bez celu się iść
I na ludzi przez okno popatrzę
Co normalnie po prostu chcą żyć

I znów noc przyjdzie pod nasze okna
Jak lat temu 50 czy 6
Durna młodość zachłannie dorosła
Będzie w bramie skowyczeć jak pies

Tramwaj dzwoni ostatni
Ratunkową jest tratwą
Starych szczurów lądowych jak my

Motorniczy siwiutki
Nie poskąpi nam smutku
Potem śmiać się będziemy przez łzy

Serce robi co swoje
Myśleć nie chce się zbyt
Pewnie piszą coś jeszcze poeci

I choć wiemy, że gdzieś
Przyczaiła się śmierć
Zasypiamy naiwni jak dzieci


Przygnębnik

Te same myśli
o tym samym.
Ten sam w podeszwę
wbity kamyk.

Ta sama czarna
skrzynka serca.
Tak samo skrzętnie
zapamięta.

Ta sama cisza
ciągle. Oraz
kometa łzy
i snu bohomaz.

Tak samo.
Aż trywialnie wręcz.
Trzy sześć i sześć
melduje rtęć.


Ujeżdżalnia

Po to
się ćwiczy łzy
jak konie
wyścigowe

żeby
uśmiechać się
choć wykopyrtnie
mysz i człowiek


Wszystko płynie

Byłem na rybach w mojej Polsce
Choć ona była Bóg wie gdzie
Dobrze, że już mi umarł ojciec
Bo pewnie poczułby się źle

Znowu nie brały tylko ryby
Więc głowę miałem w Sacre Couer
I tak pomiędzy, i tak na niby
Kołysał się nad rzeką dzień

Wsłuchany w drzew milczenie dumne
Wędkarskiej karty tracąc sens
Pojąłem - drzewom jeszcze trudniej
Przerzucić się na drugi brzeg

Co mnie tu trzyma ciągle nie wiem
Choć wszystko woła: leć gdzieś! leć!
Lecz jestem z Panią, rzeką, drzewem
W tę samą zaplątany sieć

Wszystko płynie, proszę Pani, wszystko płynie
Na haczyku robak miota się pamięci
Każda rzecz znaczenie ma i jakieś imię
Ale płynie, proszę Pani, i nic więcej


Na wyrost

Kiedy będę naprawdę już stary
Najbardziej potrzebny sobie
Nie chcę szczęścia szukać w aptekach
Poza tym nie wiem co zrobię

Może będę się włóczył ulicą
Ale kumpli nie będzie już w mieście
Więc usiądę wygodnie w fotelu
I sobie umrę nareszcie

Stanę w boskim tam supersamie
Najzwyczajniej po piwo i pamięć
Albo będę jadł szynkę jak głupi
Potem mogę nawet się upić

A gdy najem się już i popiję
Niebo zdziwi się - przecież nie żyję
Ja już takie mam przyzwyczajenia
I nie będę nagle ich zmieniał

Jeśli wzburzy się Anioł Gabriel
Gdy na lekcji nie zjawię się śpiewu
Powiem: ja się tu nie prosiłem
I w ogóle nic mi do tego

Pójdzie Pan Bóg po rozum do głowy
Nie pasuje tu do nas ten nowy
Jego dusza nazbyt jest żywa
Więc z powrotem i dajcie mu piwa

A to piwo będzie przepyszne
Ja tam jeszcze jakoś się wślizgnę


Mosty

Mosty na blatach stołów,
Mosty na prześcieradłach.
Mosty na trzonkach noży.
Mosty na naszych gardłach.

Dłonie.


Lattarka

Jeszcze się lustro czasu lśni
Tak samo, choć inaczej
Ludzie sprzedają swoje sny
Sami nie wiedząc za co

Praktyczni aż do kresu dni
Lojalnie wielbiąc nudę
Wciąż w oczach przechowują łzy
Świadome tej ułudy

Najeść się strachu muszą więc
I szczęściem swym zapłacić
Nim przez wilgotny wiecheć rzęs
Naprawdę świat zobaczą

A kiedy w mroku błyśnie im
Cudowna latarenka
Pozbędą się fałszywych min
I zaczną szukać piękna

Coś do zrobienia każdy ma
Lecz w której stronie świata nie wie
Wszędzie zobaczy własną twarz
Wtuloną w rozgwieżdżone niebo

Za dużo chmur nad głową lecz
Kto ptakiem się urodził wie
Polecieć można jeszcze dalej
Przez światłoczułą życia mgłę

eR jak rondo

Mylą szczęściu
się numerki.
Nie ma to
znaczenia.
Godzi wszystkich
sygnał erki.
Nie to nie.
Do niedozobaczenia



Gdzieś jest takie lustro
 
Zedrzyj ze mnie świat.
Będę rad.

O chłam
mnie lustro okłam