Rocznik 1990. Jestem kawalerem, zaszufladkuje się jako humanista. Interesuje mnie człowiek, świat, życie, relacje. Wszystko to co transcendentne – immanentne. Pociąga mnie integracja wszelkich dziedzin życia, stwarzanie podstaw mentalnych zdolnych uporządkować cały ten bałagan ludzkiego „ widzi Mi się” Głęboko wierzę w to, a nawet jestem święcie przekonany, że każdy z nas od ameby po korę nową jest transcendentnie tym jednym jedynym Ojcem-Matką. ZEN.

Maluje, Tańczę, Śpiewam, Rzeźbię, Gram, Kocham, Upadam, Wstaję, Marzę, Cierpię, Żyję, Umieram. W szkole jakoś specjalnie się nie wyróżniałem. Trenowałem Siatkówkę w szkole sportowej w Rzeszowie, Jeździłem stopem, chodziłem po górach, pracowałem w klasztorze, medytowałem w ośrodku ZEN, piłem , paliłem , a teraz, no właśnie Co Teraz ? Być.


Rodzina

Przyjdź, do mnie, w osnowie nocy.
W komunii mroku, cierniowa korono.
Ojca śmiertelnych ,odkupiciela miernoty.
W spokoju, nocy ciężar minionych.
Orgii i trosk.
W stosie tajemnic, płoną.
Bez przerwy,
Tkaniny rwące, kończyny.
Bezsenne noce.

Rodzina w święto, obrzuca się błotem.
Westchnie nerwowo, samotnie.
Papieros, dopali się sam.


Ciężar

Niosąc, na barkach, minionych nocy ciężar.
Wreszcie, przekracza próg swych tajemnic.
Ufa już temu, co tak swobodnie powstaje.
Potrafi podnieść się, ze zgliszczy swych potknięć.
Frunąć wysoko, ponad zwierciadłem swych pragnień.
Kocha, zrozumiał swą przeszłość.
Ma siłę, iść dalej.

Iść tam, gdzie nikt jeszcze nie był.


Zakonnik

Karmiczne niemowlę, bez tchu i nadziei.
Wykrzyczy swe troski, w zupie oddechu.
Pierwszy raz, od wieków w chwili wolności.
Zmieli swe kości, olbrzym mu w głowie.
Stopień pokrewieństwa ,człowiek – bestia.
Mistrz, okrucieństwa,

Zakonnik.


Idole

Nie, zachowuję się wcale.
Rozpuszcza się, nieśmiały ocen.
Bezpieczny. Wybawca, śmiertelnych.
Nie, ma miejsca na słowa.
Nie, słyszy już.

W głowach, idee kunsztu się rodzą.
Płoną, ogniem, żałośnie
Boga pragnienie.
Dzieciątka, Jezus.

Chrystusem, To
Dotykaj
Spożywaj – To, ciało .
To miejsce, Ono Jest.
Życie.
żółć wylej!
Uprzedzeń zasłonę.
Wspomnień,
Odetnij kupony.
A kręcą się głowy Tak,
na Nie, Butnie !
W formie sprzeciwu,
lęku
Tłumnie !!!
nunc stans
nunc stans
nunc stans
Nie będziesz miał cudzych
Bogów prze de mną.


Łza

Dziękczynienie trwa…
W chwil skromnych oddechem.
Żyje, kto? Czemu ? i po co?
Nie ważne!
W wieczności zmiana,
Najbliższą oblubienicą śmierci,
W nieustającym tańcu przeciwieństw,
Odnajduje na nowo.

Łza,
miłując stworzenie


Światło

Iskrzące słońce, na horyzoncie,
porusza najgłębsze przestrzenie,
we mnie. Wschodzące,
Jest pięknie, jak chcesz, to nazwij.
lecz słów brak, tu ma - znaczenie.
Pewnie tylko cisza, zna odpowiedź.
Zna ją prawdy, brzmienie.
Tak wiele, chciałem dostać.
Teraz, Nie wiem.


Słowik

Niemy głos wszechświata
szepcze w moim wnętrzu,
z troską podpowiada
co unosi się w powietrzu.
To nie świat, jest zły,
to Ludzka materia,
zagubiona gdzieś,
pośród cudów i piękna.


Befsztyk

Gdzie? zrodziła się nienawiść.
Ssak, drapieżnik, pragnąc żyć,
pragnie również zabić?
Gdy instynkt szepcze,
w zakamarkach ciała,
szanuj, krew, formę,
która przeżyć ci pozwala,
byś żył ,życie swe, na twe barki składa.
Tak, to ta ,oto życia strawa.
w kręgu życia piękna ,
choć w tych trzewiach, spokojna i cicha,
z powrotem w objęciach, do ziemi trafi,
by wstać, wzlecieć, wzrosnąć
nie po to by zabić.

Justyna Żelazo
Urodzona 18 października 1989r. w Knurowie, z wykształcenia geodeta, nauczycielka zawodu w Zespole Szkół Budowlanych w Mielcu, a prywatnie ciekawa świata, często wędrująca górskimi szlakami, niespokojna dusza. Wiersze i prozę publikowała wcześniej na łamach raciborskiego Almanachu Prowincjonalnego.

Dolina Końca

ósma zero trzy.

unosząc się z popiołu mgły
ranni ludzie idą

w dolinie końca
ranni ludzie idą

rozpięta ona
pomiędzy wzgórzami bloków
szumiącym strumieniem głów
wyżłobiona

dołem
ranni ludzie idą.

ten z prawej szybko.
jeszcze go goni
senny omam szarży koni.

ta z lewej
z kwitkiem odprawiona,
zastanawiająca
ona.

jest ich więcej,
który pierwszy,
który prędzej.

zostawiają ciepłe słowa
jak bułeczki,
gnając cicho
coraz ciszej
w Niewiadomo.



Nawrócenie po przejściach

jak się zapętliłam
jak ja się okropnie zapętliłam

spłonęły moje pamiętniki
w ogniu pieca węglowego

jak się rozwinęłam
jak ja się okropnie rozwinęłam

tam gdzie należy, czyli
w kierunku niczego.

kamienie węgielne
położone
w fundamencie mojej grozy
moje wspomnienia
i wasze ciała
leżą w tych samych
opałach.

przesiewałam je ukradkiem
przez maleńkie sito
ale papier i płomień
to tylko

popiół.

ogień niczego nie oczyszcza
gromi, odrywa, gryzie
oto zgliszcza.

co mi z siebie zostało?
ostygły kołtun
martwego feniks


Panu Prezydentowi, epitafium kwietniowe

ta ziemia wcale nie jest taka płaska
kępa lasów, tu pagórek z niej wyrasta
w dotyku miękka, czarna, ił
pachnie jak proch, krew i dym

bez zdziwienia popatrzyłeś na szeregi
które stoją dość milcząco w miłej mgle
przecież takie powitania są na miejscu
w taki dzień, przy takim odejściu

uśmiech tylko przygasł Ci na chwilę
bo mundury są w zieleni jakiejś zgniłej
bo salut wymierzony w oficerską skroń
jest jak przyłożona do ich głowy broń

krzyczałbyś żeby nie strzelać,
ale dziś już nic nie krzyczysz
milczysz tylko pełny krzyku,
krzyk wymyślasz w ciszy.

pierwszy krok stawiasz na dywanie odchodzenia
spoglądając w twarze szare ze zmęczenia
liczysz ile lat czekali tu na Ciebie
by się znaleźć na rozkaz w oficerskim niebie

i nadszedł w końcu rozkaz, ostry, drżący
z Twojego gardła urodzony, żywy jakby dla żyjących
ruszyli marszem depcząc za sobą proch ziemi
nie zostawiając w niej śladów, nie poruszając kamieni

odeszli, a Ty myślisz, że jesteś już sam
ale nie, tłum przyjaciół gromadzi się u bram
pierwsza radość się miesza, z rozpaczą tej chwili
bo nie chcesz ich tu widzieć - chcesz, żeby żyli

krzyczałbyś żeby wracali,
ale dziś już nic nie krzyczysz
milczysz tylko pełny krzyku,
krzyk wymyślasz w ciszy.


Jeden strach

jeszcze jeden we mnie strach
że pamiętać przestanę
twoją prawdziwą twarz

że będziesz dla mnie krzyżem
płótnem, ozdobnikiem
w takiej chwili: obojętnej
tym co martwe i wyryte

odejdziesz powoli, pozwolisz
oglądać swoje, coraz mniejsze plecy
a z mojej słonej niegdyś soli
kryształy pozostaną,
mdłe jak proch i mętne

jeszcze jeden we mnie strach
że dziś jest chwila obojętna
że właśnie teraz tracę smak
patrząc na drogę, która kręta

przenosi cię w zaświaty
z obrazów, sklepień, desek
pełne odprysków i spękań
suche, pradawne, niedostępne.


Monolog jeszcze nie zagrany

albo ciemna albo jasna
nawet nie chcę lustra
albo coś we mnie jest
albo jestem pusta

albo słońce albo śnieg
patrzy na mnie z okien
albo nie wiem albo wiem
czy jestem człowiekiem

albo krok albo sen
albo noc albo dzień
złapie mnie albo nie
głupi albo ten co wie

czy się dam czy odwrócę
czy ucieknę czy powrócę
czy się poddam czy postawię
w twoje ręce to oddaję

w twoich dłoniach pozostawiam
żal i radość - wszystko na raz
moją kruchość moją stałość
moje to co pozostało

możesz okraść mnie do naga
lub kłamstwami otumaniać
zranić oddać i pochować
proszę nie każ ... decydować.


Plac Zbawiciela

oto brukowany czarnym granitem
Plac Zbawiciela
depczą go tłumy gapiów,
nie z przypadku
 
pytają między sobą niepewni
czy, aby który z nich
przed chwilą nie umarł

okazuje się, że wszyscy umarli
a ja stoję pośród
i nic nie rozumiem

podjeżdża miejski autobus
rozlega się szmer nie do zniesienia
kto zdoła wsiąść ten pojedzie
do nieba

pchają się wszyscy, ale ja
chcąc jeszcze trochę ugrać
bo nie jestem pewna
żadnego ze swoich uczynków
przepuszczam ich przodem

mówię sobie: to niby nic
a jednak coś dobrego,
każdy gram się liczy.

a potem, patrząc przez duże
trochę brudne szyby
oglądam się na tłum, który został
choć przepuściłam wszystkich

milczę, a on mnie wiezie
do złotej furtki zbawienia,
bo choć ładna, nie jest wielką bramą
raczej kojarzy się z niewielkim
przejściem do ogrodu mojej babci

zawiasy nie skrzypią

jeszcze tylko kilka miłych formalności
jakieś papierki do podpisania
i jestem

pamiętam tylko, że były białe.
nie plamiło ich żadne słowo czy kreska
piękny papier.

na znak próżności uśmiecham się:
czy to pierwsze,
czy ostatnie amen?

Domy nasze

czy - mimo wszystko
nie zbudowaliśmy domów marzeń?

ich fundamenty mają
zmienne twarze
ale w gruncie rzeczy
i z zaprawy takiej samej

czy - mimo wszystko
przed wiatrem nas nie chronią?

ich mury solidarne
związane chmurą burzową
ale chociaż runęły
są wsparciem i osłoną

czy - mimo wszystko
nie jesteśmy w nich wolni?

ich okna otwarte
wyłamane zamki od drzwi
ale wyrwano je dla nas
byśmy wejść i wyjść mogli

czy - mimo wszystko
gwiazdy nad nimi nie spełniają życzeń?

ich dachy pozwolą nam
przez strzechy półprzezroczyste
ale na tyle mocne
że staną tam

i powstaniec, i tatar, i skrzypek.


Potrzaskane

prawie wieczór
błyska awantura w oknach
przekleństwem
kura zmokła.

płaczą szyby
na kwaśno stłuczone
szkoda mi ich
ale nie otworzę.

tamte słowa, które sobie
nawzajem wbiliśmy
przeszywają na nowo
porozumień nitki.

ten szew jest wcale
niegeometryczny
tam w kącie rozprute leżą
szmatki naszych myśli.

mimo to

po sobie tylko znanej
drodze zakończenia
przebiega promień czysty
suszy łzy szyb
jego ciepła nadzieja.

przebiła naszą przestrzeń
ostra igła słońca
bierzemy ją do siebie
nie ma końca.


Eksport

wyeksportowałam moją pamięć
do chmury nad głową
i sięgam tam w chwilach
gdy najdzie mnie chęć

by chmura wydała
odpowiedź gotową
na haczyk pytajnika
albo pytajników sieć

wyeksportowałam swoje bogactwo
do skarpety zero – jedynkowej
tam żadna stopa nie stanie
nieuprawniona

zapachem pieniędzy
niechętnie obdarzy
a tylko dyskretnym „pik”
i przyzwoleniem monitora

wyeksportowałam przyjaciół
do takiego albumu zdarzeń
dzieje się tam dużo
i tylko wtedy gdy chcę

wiem co u nich
kiedyś i teraz
mam nasze urodziny
pogrupowane po pięć

coś zostało
kręci smętnie nosem
nie wie co robić
w takiej wielkiej ciszy

mruczy, że wierszy
dawnych nie pamięta
szelestu banknocików
i jak Marta krzyczy


długo szukałam ale jeszcze
nie wymyślono języka
w którym można by serce
z siebie wynieść i zapisać.


Słowo

zanim noc
i pierwotny dzień
zanim otworzyć oczy
zanim zapaść w sen

zanim pierwsze kiełki światła
dzieci irysów
kijanki błękitu

zanim piski, trele, trzaski
mimowolne ochy, achy
zanim pocałunek brzasku
i skomlenie na dachu

było słowo.

ale strach je wypowiedzieć
dreszcze mnie przechodzą
na samą myśl.

bo ona pyta
strasznie pyta

a co jeśli
jeśli

było słowo: nic?

 

Urodził się 14 grudnia 1995 roku w Mielcu i mieszka tam całe życie. Na co dzień zajmuje się muzyką. Gra na wszystkim co wpadnie mu w rękę, jednak najbardziej zżyty jest z gitarą oraz instrumentami perkusyjnymi.Pasję do muzyki odkrył w gimnazjum, kiedy to założył z kolegami z klasy pierwszy zespół. Po szkole wraz z przyjaciółmi założył własne studio nagraniowe i zajmuje się nagrywaniem oraz obróbką dźwięku.
W 2015 wspólnie z przyjaciółmi stworzyli formację Makar & Children of the Corn.

Pisze wiersze oraz piosenki zarówno po polsku jak i po angielsku. Inspiruje go życie, sytuacje i ludzie których spotyka na co dzień.


"Twój przyjaciel Wiatr"

Pod gwieździstym niebem
zagubiłem siebie.
W oddali wyje pies,
boje się patrzeć wstecz.

W płuco sobie wbijam
do trumny kolejny gwóźdź.
Jak pięknie być ponad tym
i marzenia snuć.

Oczy swoje zmrużył
nasz wspólny dom.
Został tylko wiatr
by ponieść nad hen stąd.

Płynie niczym okręt
na otwartej wodzie,
co swojej przystani
odnaleźć nie może.

W sercu gra piosenki
bezwzględne niczym kat,
co przypominają mu radość
młodzieńczych lat.

Julia leży w domu,
płacze w swej pościeli
w łóżku, 
którego nigdy nikt nie ścieli.

I jak każdy okręt
dożył swoich lat,
deski napęczniały,
został tylko wrak.

W siwy dym się zmienił
nasz przyjaciel Wiatr,
co miał nam wiać
sto tysięcy lat.

Pościel niezadbana
oburzyła się,
że jej królestwo
to naiwny sen.

Wstali wcześnie rano
wszyscy jemu wierni
by zobaczyć jak podnosi się
z naszej męczarni.

Wyszli na ulicę,
lecz nie było tam nikogo.
Nasz przyjaciel Wiatr
gwiżdże sobie błogo.


"Kilka słów do was wszystkich..."
Pamiętasz, jak pachniały kwiaty
gdy byliśmy tylko dziećmi?
Pamiętasz, jak ciepłe były łzy
gdy płakałaś w moich ramionach?

Te chwile minione, rozwiane gdzieś na wietrze.
Dzisiaj łatwiej śnić niż żyć.

Gorzki smak sumienia czary w ustach mam co noc.
Spijam go od tak - z nawyku, sfałszowałem lekko uśmiech.

Wiem, że Ty to samo czujesz, gdy w tęsknocie tulisz koc
Tylko jeden serca gest, koszmar nocny zniknie.

Masz ten dar, więc pozwól mi
otworzyć serca nasze.
Nie by grabić, nie by bić,
lecz by być opieką zawsze.

I nie słuchaj nigdy wstydu, zgubny jest to nauczyciel.
Poprowadzi Cię w doliny chociaż możesz być na szczycie.

Ponad wszystkie szare sprawy, które serce męczą
doceń człeku skarb największy - twoje piękne życie.

"Na Drogę"
anioły, anioły, moje anioły
przy was jam zawsze spokojny, wesoły
lecz cały mój spokój wart jest tyle
że wy, anioły, nie macie skrzydeł

dosyć mam waszych ciepłych ramion
i szczerych do bólu ostrza znamion
zbrzydł mi wasz kojący dotyk
i wasze niebiańskie pieszczoty

pora wyruszyć naprzód, w ciemny las
by stawić czoła samemu sobie jeszcze raz

i tam osiądę na powalonym pniu
i oddam się pięknu, oddam się dniu
popłynę z wiatrem między gałęziami
i na jakiś czas pożegnam się z babami

zabiorę tylko tą najwspanialszą, jedyną
niezastąpioną, wszakże ona mą dziedziną
która zawsze serce me rozszalałe ciepłym dźwiękiem koi
i nigdy w płomienie ze mną iść się nie boi

jest zawsze przy mnie, czy upadek czy wzlot
gdy frunę po niebie, gdym pijany, oparty o płot
dźwięczne jej imię, aż w duszy mi gra
a imię to - muzyka

"Karuzela Planet"

Chociaż ciężko jest dźwigać świat cały na swych ramionach,
chciałbym zabrać Cię w gwiezdną podróż pod niebiosa.
Będziemy niczym bogowie, wiecznie piękni i młodzi
zwiedzać wszystko, co już było i wydarzyć się może.

Złamiemy horyzont zdarzeń i złączymy bieguny świata!
wszakże dla nas to tylko zabawa, draka.
Dzieckiem, ach dzieckiem pięknie być,
władać mocą wyobraźni, frunąć na skrzydłach ptaka.

Planety unisono zadźwięczą Ci
pieśń pisaną na twą cześć;

Wenus onieśmielona twym pięknem,
wnet zgaśnie jej blask, schowa się za słońcem;

Mars już niepotrzebny jest,
zwątpił w wojen sens;

Jowisz poprowadzi nas,
rozświetlając drogę;

Saturn płodny chów,
pielęgnować nam pomoże;

Uran nas ugości,
w niebieskich chmurzystych salonach;

Neptun z kropel łoże wyścieli
i fale uspokoi.

Jeśli więc chcesz, miej za sobą ten chwiejny gest -
podaj dłoń, rozluźnij skroń i postaw krok w przepaść.
Znikną dziwy i przepaść też zniknie gdy zamkniesz oczy
w krainie bogów nic Cię nie zaskoczy.

"Ranny Ptak"
Gdzie jesteś, przyjacielu mój?
Gdy wokół szum i gwar.
W harmonii głosów brzmi sto
i czeka na twój dar.

Twoje melodie zgrabne
i Twój anielski głos
tym głodnym i spragnionym
dają nadzieje i moc

ref.

gdzieś po drodze zaplątałeś się
we własnych tworów wyobraźni siec
Lawina myśli przygniotła cię
nie masz już siły by biec

Pewnego dnia pod moje okno
przywiał Cię wiatr
by zmienić moje życie
w wirujący szał

nurt rzeki nagle
rwącym się stał
a Ty mi nadzieją,
żebym radę sobie dał

ref.

Gdy otworzyłem oczy
nie było Cię wśród nas
nie śpiewał swoich pieśni
nasz poranny ptak

wyjrzałem wnet za okno
by wzrokiem śledzić cię
lecz jedyne co ujrzałem
to las uschniętych drzew


"Jesteś"
Jestem taki dziwny,
a Ty i tak jesteś tu.
Jestem taki zimny,
a Ty i tak jesteś tu.
Tu jest tak dziwnie,
a Ty i tak tu jesteś.
Tutaj jest tak zimno,
a Ty i tak tu jesteś.

A gdy ja jestem tu,
a Ty jesteś tam,
i tak nie jestem sam
bo jesteś.

Jestem tak daleko,
a Ty i tak jesteś przy mnie.
Jestem straszną kaleką,
a Ty i tak jesteś przy mnie.
Wszystko mi obojętne
bo jesteś przy mnie.

Jestem taki zły,
a Ty wciąż mnie kochasz.
Jestem taki mdły,
a Ty przezemnie szlochasz.
Gdy chwyta mnie za szyje
skostniała dłoń - śmierć,
ja łapie Cię za ręke
a śmierć to tylko sen.

Wiem, że Cię to boli,
tak kochasz i nienawidzisz.
Wiem dobrze, nie musisz
niczego już się wstydzić

 

"Czerwony Guzik"

Na stole leży czerwony guzik.
Jeśli go połkniesz, możesz się zadławić.
Może to wiele przykrości Ci sprawić
a nawet do snu ułożyć tak, że się nie obudzisz.

Guzik winno w koszuli się nosić,
lub w spodniach tudzież płaszczu.
Lecz kto wpadłby - guzik wrzucić do barszczu
tak po prostu, żeby się nie smucić?

Spadł kiedyś ze stołu, potoczył się po posadzce
przez korytarz, drzwi wyjściowe, zatańczył na klatce.
Przez drzwi wyfrunął na świeże powietrze
zniknął za rogiem i rozpłynął się w mieście.

Tuż za nim biegniesz ty, jest na wyciągnięcie ręki.
A gdy go chwytasz, podnosisz głowę
i uwierzyć nie możesz, co widzisz -
lat przybyło a ty wciąż za guzikiem gnasz.

I cały wszechświat i boski budzik
i aniołów chór swym śpiewem
próbuje pomóc ci w biedzie
a tobie w głowie tylko guzik.

 

"Cykuta"
Lać pragnę
w gardziel otwartą
goryczy czarę

aż pysk wyparzy,
bym nie mógł
powiedzieć już nic.

Lać pragnę
na oślep co popadnie
aż padnę,

bym mógł
zapomnieć żal
i zmartwień sto.

Lać pragnę
aż utopię wszystko
i utonę sam.

Gorzką pokutę
zamiast łez,
ostatni w piersi dech,
nie czuje jak padam.

Oczy zamglone
nie widzą nic.
Kłamliwe deluzje,
nadzieje mizerne.

Wrzeszczeć chcę
z rozpaczy
że jestem przegrany.

Sączy krew
serce me
które sam kaleczę.

Wrzeszczeć chcę
by usłyszeli, że
cierń oplata me ciało.

Nie słyszy nikt,
bo winny sobie
jestem sam.

 

"Ratunek"

Puste dni mijają gdy jesteś daleko,
obserwuje świat pod zmrużoną powieką.
Jesteś ciągle przy mnie, we mnie, jesteśmy razem
a ja wciąż nie mogę się pogodzić z tym obrazem.

Leżysz obok mnie, a nagle w głowie iskra -
do pustego łba światła myśl mi przyszła!
Rozwiązanie mam na mój urojony ból wielki -
spędzić parę chwili sam na sam w gronie butelki.

Pociągam łyk, jeden, drugi, trzeci
dziesiąty, dwudziesty, uff, jak ten czas leci!
W głowie szumi przyjemnie, i zaraz wredna myśl -
kąpiesz się przy ścieku, miałeś do źródła iść.

Ile łyków było, nie wiem, nie pamiętam,
bezwładnie wypuszczona pęka butelka.
W głowie już jedno - "dooo do-mu iść"
a tu nagłe pojawia się ta wredna myśl...

Uroiłem sobie, że jesteśmy rozłączeni.
Chyba sam ze sobą jakiś problem mam.
Choćbyśmy byli ze sobą zaręczeni
ja i tak będę czuł się sam.

A na samotność zawsze jest dobra metoda
tylko, że potem z rana strasznie boli głowa.
Wnętrze przepalone, wije się majakach,
gdzie ta moja mądrość? Wyrzygałem ją w krzakach.

Widzę Cię znowu, nie patrzysz mi w oczy,
chociaż wiem, że niczym mnie już nie zaskoczysz.
Znam Cię na wylot bo jesteśmy tacy sami,
chciałbym żeby nie było żadnych ścian między nami.

Pociągam łyk, jeden, drugi, trzeci...

 


 

Urodzony 8 grudnia 1995 roku w Mielcu. Ukończył szkołę podstawową w Maliniu, Gimnazjum Publiczne im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym i III Liceum Ogólnokształcące w Mielcu. Obecnie student Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie na kierunku teologia. W roku 2014, po zdaniu matury podjął pracę w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym.

Debiutancką książkę „Alfabet szyfru”, wydał w roku 2015, nakładem wydawnictwa Novae Res.

Druga książka została złożona w wydawnictwie. Trwają prace nad trzecim dziełem autora.

 
 



Jestem, jaki jestem, zamknięty w pewnym schemacie. Nie chciałem tego wszystkiego, przerosło mnie to tak zwyczajnie i bez przebaczenia. Po prostu starałem się uratować to dziecko, chciałem to zrobić, osłabiając jego matkę, minimalizowałem możliwe straty, niestety wszystko poszło nie tak… Czy to moja spowiedź? Możliwe, ale nie chcę rozgrzeszenia, bo to ja podjąłem decyzję i stworzyłem potwora, jakim jestem. Nic nie jest tak proste, jak nam się wydaje, dobro przestało lśnić, świecąc w oczy. Hm… poprawka: ono ciągle lśni, tylko uodporniliśmy się na jego światło. Zeszliśmy do podziemi, zaczęliśmy hodować swoje bestie. Sapkowski pisał, że do zabijania potworów zostali stworzeni wiedźmini, dzisiaj nie mamy takiego komfortu, bo pojawiła się mała subtelna różnica. Gdy Gerald przyjmował zlecenia, wiadomo było, kto jest potworem i kto przez niego cierpi. Wszystko się zmieniło. Dlatego nie szukajmy potworów w ludowych bajaniach i opowiadaniach fantasy, wystarczy się rozglądnąć. Nie jestem zły, dopasowałem się do świata może nawet lepiej niż inni, czy to moja wina? Czy moja wina polega na tym, że urodziłem się tutaj, gdzie się urodziłem? Na tym, że miałem takich rodziców, a nie innych? Nie..., moja wina polega jedynie na jednym. Nie potrafiłem kształtować siebie na własną rękę, to, co mnie formowało, było poza mną, kolejne wydarzenia i osoby. Jestem słaby, ale żyję, jeżeli umrę, cóż to zmieni? Po prostu ktoś dotknął mnie w najgłębszym możliwym punkcie, w takim, który mam prawo kontrolować tylko ja. Możecie zapytać: „dlaczego to było takie ważne?”. Nie będę się trudził i wymyślał usprawiedliwienia, bo to bez sensu. Chciałem się zemścić, to była zwykła, naturalna zemsta, oko za oko, nieprzemyślany ruch, działanie pod wpływem bardzo silnych emocji i bodźców, cała moje przeszłość, a w szczególności dzieciństwo odezwało się w tamtej chwili z siłą większą niż pocisk przeciwpancerny. Nasuwa się kolejne pytanie... Czy postawienie na wadze ślepej zemsty i losów dziecka było właściwe? Tak! Ból za ból, cierpienie za cierpienie. Przecież oko nie jest tak samo cenne dla niewidomego jak dla tego, który widzi. Rzeczy, istnienia, które mamy poniekąd w naszej władzy, nigdy nie są równorzędne! Sami wartościujemy to, co posiadamy.

Analizując sytuację, wysnułem wnioski, że Amiss nie będzie się bronić, że jest pozbawiona jakiejkolwiek możliwości defensywy psychologicznej i fizycznej. Pomyliłem się i mój błąd kosztował…, ale nie żałuję. Jaka w tym wszystkim moja wina? Nawet jeżeli intencje były złe, to mimo wszystko chciałem ułatwić życie Amiss i chłopakowi. Ale ona zabrała całego mnie, zabrała, gdy przekroczyłem próg jej mieszkania, widząc biedę, w jakiej żyła. Ja pozbawiłem ją tego samego. Ludzie się mszczą z powodów dużo bardziej irracjonalnych. Nie wiem, czy jestem lepszy, na pewno nie gorszy... Ile razy ludzie zabijali dla pieniędzy? Ile razy zabijali, aby zachować swoją pozycję? Ile razy zabijali, aby utrzymać się przy władzy? Robili to dla siebie, dla martwych pociągów natury! Czym się ode mnie różnią, codziennie pędząc za tymi wszystkimi bzdurami...? Jestem jednym z was, jestem człowiekiem! Pokonywanie słabości to zadanie nudne i pozbawione sensu, to ma niby być cel życia? Nie przekonuje mnie to. Mam gdzieś to wszystko, nie chcę być lepszy, a już na pewno nie idealny. Nie chcę już rozumieć mechanizmów świata, wszystko mi jedno. Czy mam się zabić? Po co? Co to zmieni? Kolejny z siedmiu miliardów ludzi umiera... Nic nieznacząca statystyka. Wierzyłem jedynie w to, co odeszło, to, co mnie napędzało, a teraz nie zostało mi już nic. Nie potrafię pokładać nadziei w żadnym z bogów, nie jestem w stanie zaufać, oczekując na nirwanę Buddy, harem Allaha czy boży raj. Wybrałem, że nie będę czekał do śmierci, aby dowiedzieć się, czy faktycznie istnieje coś w rodzaju nieba, czy nie. Może to głupie, że przeliczam wszystko na zyski i straty, ale gdy okłamuję samego siebie w ten sposób, to zrzucam z siebie odpowiedzialność za wszystkie popełnione błędy. Kłamstwo, które codziennie sobie powtarzam, stało się moją jedyną nadzieją. Moje życie to tchórzliwa ucieczka, ale z pewnością bardzo wygodna. Siedziałem na kanapie oszołomiony mnogością moich myśli. Powoli, coraz płynniej przechodziłem w stan podobny do snu. Tak jak po wzięciu LSD zacząłem widzieć i słyszeć coś, co wydawało się halucynacją, ale to nie były omamy. To, co widziałem, było o wiele bardziej realne niż wszystko, co obserwowałem na co dzień. To dziwne, wtedy postawiłbym na to cały mój majątek. Widziałem po kolei wszystkie wydarzenia, których byłem głównym bohaterem. Nagle zapanowała ciemność, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła i kolory.
– Nie znasz mnie. – Nagle, gdzieś za plecami usłyszałem głos. Dziwny, nie składał się z dźwięków i nie docierał do moich uszu. Słowa trafiały prosto do mojej głowy, mój rozum je chłonął.
– Wybacz, ale dzisiaj już nic mnie nie zdziwi, jeżeli oczekujesz pytania w stylu: „kim jesteś”, to muszę cię rozczarować, trafiłeś pod zły adres – odpowiedziałem ironicznie. Co dziwne, mimo że wszystko, co do mnie docierało, omijało zmysły, to kiedy chciałem coś powiedzieć, musiałem używać normalnej mowy.
– Nie oczekuję od ciebie pytań tylko odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Po co ci one, przecież podobno wszystko wiesz... – zachęcony do mówienia kontynuowałem. Po tym, jak wykazałem chęć rozmowy, przed moimi oczami pojawił się obraz, widziałem samego siebie siadającego na krześle w ciemnym pomieszczeniu. To było jak oglądanie filmu. Zauważyłem jeszcze, że na oparciu krzesła było wygrawerowane słowo „Conscientiam”.
– Nie chcę słuchać odpowiedzi, chcę, abyś ty usłyszał pytania.
– Proszę, więc pytaj...
– Dlaczego ludzie we mnie nie wierzą?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że cię nie widać, nie potrafią udowodnić twojego istnienia – zatrzymałem się na chwilę, szukając kolejnego argumentu – albo patrząc, ile jest zła, zwyczajnie wątpią, że możesz być. Muszą zmierzyć i zważyć, aby cokolwiek... było.
– Gdyby zła miało nie być, musiałbym unicestwić człowieka.
– Ludzie muszą wiedzieć, są zmienni jak chorągiewka na wietrze. – Zrozumiałem co do mnie powiedziano, ale nie potrafiłem wybrnąć.
– Nie pytam o wiedzę, nie chcę, żeby wiedzieli. Pytam, dlaczego nie wierzą?
– Może po prostu tak jest łatwiej? Gdy cię nie ma w ich świadomości i w ich poczynaniach, nie muszą przestrzegać twoich zasad... –nie miałem pojęcia, skąd przychodziły mi do głowy twierdzenia, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem.
– A w czym one wam przeszkadzają? Czyż nie są czymś naturalnym?
– Są nudne i staroświeckie... Już nikomu nie zależy, aby ich przestrzegać. – Rzucałem krótkie i konkretne odpowiedzi, które wydawały mi się słuszne, ale za każdym razem okazywało się, jak płytkie jest moje myślenie. Coraz bardziej zdziwiony pozostawałem jednak przy swoich przekonaniach.
– I gdy się ich wyrzekliście, staliście się szczęśliwi?
– Co to za pytanie, co ty niby masz do zaoferowania? – Wiedziałem, że moje rozumowanie zmierza donikąd, przestraszyłem się, dlatego też przejąłem rolę pytającego.
– Skoro jestem nudny, to dlaczego każda młoda dziewczyna wzywa mnie, gdy umiera jej ojciec, dlaczego każdy bity chłopiec modli się do mnie, aby kolejny cios ojca już nie bolał, dlaczego przed operacją każdy z twoich pacjentów wzywał moje imię, dlaczego?
– Ludzie muszą w coś wierzyć... – powiedziałem bez przekonania, sam miałem wątpliwości co do sensu moich słów.
– Po co? Wierzycie, kiedy jest to dla was wygodne...? To nie wiara, lecz zwykły fałsz.
– Ale przecież... – chciałem coś powiedzieć, aby usprawiedliwić chociażby samego siebie. Ale zatrzymałem się, wiedziałem, że coraz bardziej się pogrążam.
– ...Mogę wam dać więcej, niż każdy z waszych uczonych, filozofów i naukowców zdoła sobie wyobrazić. Mogę dać jednemu człowiekowi więcej, niż pragnie cały świat, odkąd go stworzyłem. Czy w zamian oczekuję tak wiele, czy oczekuję czegoś nadzwyczajnego? Dlaczego nie potraficie mnie kochać? Gdybyście tylko chcieli przyjąć mój dar..., bylibyście doskonali. Wolicie się buntować, buntować nie przeciwko mnie, lecz przeciwko wam samym. Ja jednak czekam na was ciągle, zawsze...
– Obserwujesz sytuację na ziemi i wiesz, co się dzieje, co wyprawiają ci twoi niby słudzy... – rozłożyłem ręce, dając wyraz swojej ciekawości.
– Powołałem miliony apostołów, którzy codziennie żebrzą o jedzenie dla afrykańskich plemion, którzy każdej nocy nie odchodzą od łóżek i opiekują się chorymi w Indiach, którzy ratują prześladowanych w Chinach, którzy ciągle walczą, w każdej sekundzie ofiarując siebie. Walczą i często przegrywają, ale to jedynie ich wzmacnia... Czy słyszałeś kiedykolwiek o jednym z nich?
– Chyba nie... – odpowiedź, której udzieliłem, wzmogła we mnie poczucie lęku przed własną ignorancją.
– Upadło kilku, bo są ludźmi, takimi samymi grzesznikami jak wszyscy. Dlaczego zna ich każdy?
– Tak to już jest, człowiek zawsze podążał za tym, co go kaleczy. Dla mnie też bardziej interesujący jest ksiądz pedofil od umierającego hindusa... To jest po prostu ciekawsze... – odpowiedziałem.
– Jak myślisz, kto o to zadbał?
– Skoro tak jest..., to dlaczego na to wszystko pozwalasz? – zmieniłem temat. Byłem przerażony. Wszystkie moje argumenty były odpierane z łatwością.
– To wasz wybór, zapomniałeś już?
– Wybacz, wyleciało mi z głowy, wolna wola i tak dalej i tak dalej, więc o co ci chodzi?
– Tylko o ciebie... – Na te słowa wysunąłem głowę lekko przed siebie, podnosząc nieco brwi. Nie potrafię nawet określić, jaki zdziwiony byłem.
– O mnie?! Kogoś, kto nigdy nie wierzył i nawet gdybyś stanął przede mną, wątpiłby...?
– Tak, o ciebie... Wysłuchaj, proszę, mojej propozycji.
– Propozycji? – Nie rozumiałem już nic. Obraz, który widziałem przed oczami, był jak film, do tej pory prawie nieruchomy, nagle zmienił się. Po tych słowach wstałem i zacząłem chodzić po pomieszczeniu.
– Chciałbym coś od ciebie kupić.
– A cóż takiego Cię zainteresowało? Jak sam widzisz, mam w tym momencie niezbyt dużo. A już na pewno nie posiadam niczego, co chciałbyś mieć.
– Masz wiele… nie rozumiesz… Masz duszę.
– Yyyy, słucham?! Myślałem, że takie układy to raczej zajęcie tej drugiej strony... – Coraz bardziej zaczynałem wątpić w prawdziwość tego wszystkiego. Co ciekawe im większe zaczynałem mieć wątpliwości, tym mocniej jakaś siła utrzymywała we mnie przekonanie o realności zdarzeń.
– Wiesz, czasy się zmieniają, drogi prowadzą już w innych kierunkach, brzegi zaczęły być obijane przez coraz mocniejsze nurty, dawniej to wy pragnęliście iść za mną. Przychodził diabeł, walczył pod swoim sztandarem na otwartych polach, mierzyliście się z nim i wychodziliście zwycięsko. Teraz jest odwrotnie. Nie widzicie swoich wrogów, nie rozpoznajecie przyjaciół. Ufacie zdrajcom i nienawidzicie sprawiedliwych. Szukałem dla was miejsca, lecz jesteście narodem przewrotnym i o twardym karku.
– Sam mówisz, że to ludzie decydują..., że są wolni – powiedziałem z niezdecydowaniem i niepewnością.
– A czym według ciebie jest wolność? Czy to, co się dzieje dzisiaj, nazywasz wolnością? Dlaczego ludzie myślą, że zawsze podejmują dobre decyzje? Zawsze słuchają tylko swojego olbrzymiego ego, kończąc tak samo, ale nie pozwalają do siebie przemówić. Słuchają tylko przewodników, nie mędrców. Czy tylko jedni z nich mają prawo? Czy może przemawiać tylko jeden głos? Czy to zawsze musi być ten sam głos? Nie chcę, abyście byli ślepi! Chcę, abyście zobaczyli, chcę, abyście otworzyli swoje uszy! Otworzyli świadomie, wolicie mieć prawo do przewodników. Nie staję wam na drodze, nie zapieram się siebie. Słowo zawsze, bez względu na to, ile błędów popełnicie i ile razy jeszcze naplujecie mi w twarz, bez względu na to, ile uderzeń jeszcze dostanę, bez względu na wszystko zostanie dotrzymane...
– Tak już jest i znając ludzi, w końcu sam jestem człowiekiem, tak pozostanie... – Ten niby oczywisty fakt nigdy nie przemawiał do mnie tak, jak w tym momencie.
– Pamiętam jezioro Genez, w sieci setki ryb, rzucały się, walczyły, chciały wrócić do wody, chciały przetrwać, uratować życie. Jesteście do nich podobni. Ciągle miotacie się w sieci.
– Jesteśmy ludźmi..., to Ty podobno nas stworzyłeś, więc dlaczego się dziwisz? – rozłożyłem szeroko ręce, aby po chwili skrzyżować je na piersi.
– Tak, stworzyłem. Stworzyłem najcudowniejsze i najdoskonalsze dzieło, jakie miało prawo kiedykolwiek istnieć. Ale czy to ja byłem wobec was nielojalny? Nie! To wy jesteście przewrotni i zmienni, jesteście jak jesienne liście unoszone przez wiatr, które on porywa i wysyła, gdzie tylko chce... Zapamiętaj jednak, że to nie wy mnie wybraliście, a moje słowa są prawem i są prawdą.
– Trzeba było nie dawać nam wolności... – z obojętnością rzuciłem kolejną pustą frazę.
– Myślisz, że potrzebni mi są niewolnicy? Cóż wtedy znaczyłoby dla mnie zwrócenie się w moją stronę? Nie chcę wiary ślepej, lecz rozumnej, nie chcę miłości sztucznej, lecz szczerej...
– Czy można znaleźć kogoś, kto spełnia te wszystkie wymagania? Myślę, że lista będzie pusta... – Myśli, które dochodziły do mojego umysłu, emanowały dobrem. Nie da się tego zwyczajnie wytłumaczyć, bo nie były one fizykalne, to tak, jak dostawać z każdym kolejnym zdaniem ogromną dawkę człowieczeństwa.
– To wy ją zapełniacie. Jest otwarta dla każdego. Ja jedynie rozdaję „długopisy”.
– Chyba nadążam. Po co ci w takim razie moja dusza? To nie ma sensu. Przeczysz samemu sobie. – Pomimo tych wszystkich dziwnych zjawisk pozostawałem niewzruszony, jak skała trwałem przy swoich już w tym momencie obalonych twierdzeniach. Tak jakby one były częścią mnie i nie dało się ich oddzielić od całości.
– Jesteś tego pewny?
– Nie rozumiem…! – starałem się nie załamać, na przekór wszystkiemu.
– Taki już jestem.
– Co to zmieni, że teraz oddam ci to, czego chcesz?
– Nic, bo pozostaniesz tym, kim jesteś, będziesz ciągle tym samym człowiekiem, nic się nie zmieni, bo aby była możliwość wyboru, trzeba ją najpierw wypracować. Dlatego też twoja dusza to zbyt mało. Zostawmy to na moment. Proszę, powiedz mi, czego oczekujesz w zamian?
– Negocjacje zwykle zaczyna się, gdy obie strony znają warunki... – wykrztusiłem. Przewijające się przed moimi oczami sceny nabrały tempa, widziałem, jak kieruję się w stronę wyjścia z pomieszczenia z krzesłem.
– Niech będzie. Twoja dusza i jeden dzień twojego ziemskiego życia.
– Aha, więc jednak służba? – odpowiedziałem na propozycję pytaniem, będąc bardzo zdziwionym.
– Możesz nazywać to, jak chcesz. Wyślę cię jedynie na pole bitwy.
– Ciekawy jestem, na jakim froncie? Wojny się skończyły, cmentarze są pełne. Mam nadzie... – coś w mojej głowie nie pozwoliło kontynuować wypowiedzi.
– Nie bój się, do wojen nie potrzeba strzałów i śmierci milionów ludzi. Takie wojny zwykle nic nie zmieniają, nie przynoszą nic poza zniszczeniem i bólem. Ja wprowadzę cię w zupełnie inną walkę.
– Nie mogę się doczekać... – odpowiedziałem kpiąco.
– Jaka jest więc twoja cena?
– Chcę... – kolejny raz nie mogłem dokończyć.
– Wiem, czego chcesz, nie martw się, zawsze dotrzymuję umowy.
– Ale ja wybieram! To najważniejszy warunek. – Zastrzegłem sobie prawo, które tak naprawdę zawsze mi przysługiwało, czego potwierdzenie otrzymałem bardzo szybko.
– Masz do tego prawo, nie mogę ci go odebrać. Akceptuję twoją cenę.
– I już? Nie będzie żadnego podpisywania się krwią? – Byłem bezczelny, może z powodu wrażenia, że to wszystko to sen.
– To pakt honoru, umowa między mną a tobą. Nie potrzebuję niczego poza słowem, jeżeli chcesz i wystarczy ci sił, to jej dotrzymasz, a jeżeli nie, to nie. To twój wybór, zawsze go masz.
– W takim razie co mam robić? – zadałem śmiałe pytanie sugerujące gotowość na rozkazy. Sam nie rozumiem, dlaczego reagowałem na to wszystko. Z jednej strony byłem przekonany o nieprawdziwości rozmowy, z drugiej coś mi podpowiadało, abym tego nie lekceważył.
– Czekaj cierpliwie... Nie lekceważ tego, co widzisz, osób, które spotykasz.
– I tak mam żyć w zawieszeniu, czekając na... W sumie nie wiadomo, na co? – Wzruszyłem ramionami i zrobiłem zdziwiony wyraz twarzy.
– Przecież do tej pory już chyba przynajmniej spróbowałeś zrozumieć, kim jestem, więc w czym widzisz problem?
– Niech tak będzie...
– Mam do ciebie ostatnie pytanie. Analizując rozmowę, skoro we mnie nie wierzysz, nie ufasz mi i nie zależy ci, aby to się zmieniło, to dlaczego to robisz?
– A czy mam cokolwiek do stracenia...?
Powoli otwierał oczy, zobaczył blade światło, mgłę. Zaczął oglądać swoją prawą rękę, którą przysunął przed oczy. Obracał nią delikatnie i powoli, ekscytując się, jakby oglądał największy cud. Mimo tak ogromnego upływu czasu, czuł jakby minęła chwila, jego stan fizyczny, jak mu się zdawało, również był bez zarzutu. Podniósł się nieco, podpierając ciało łokciami. Dopiero wtedy zauważył, że czegoś brakuje. Coś było nie tak. Jego oddech w jednej chwili przyspieszył do granic wydolności organizmu. Prawą ręką zdarł okrywający go koc. Źrenice Vitio powiększyły się, a z jego wnętrza wydobył się krzyk żalu i wściekłości. Krzyk słyszany przez wszystkich w szpitalu. Jęki przypalanego ogniem i skalpowanego były przy tym słodką melodią. Cała wewnętrzna złość została przez niego wyrzucona. Wszystkie jego obawy w jednej chwili okazały się prawdą, wywołując panikę. W przeciągu kilku sekund niemal cały personel szpitala zbiegł się do jego sali. Zaskoczenie to bardzo delikatne słowo na określenie ich reakcji na przebudzenie Vitio. Nagle każdy z nich przypomniał sobie, że on jest żywym człowiekiem, a nie warzywem trzymanym w piwnicy, oczekującym na wyrzucenie. Patrzyli sparaliżowani na panikę mężczyzny rzucającego się po łóżku i wymachującego rękami. Świat skurczył się. Każda ze stojących tam osób rozliczała swoje przewinienia. Nie ruszyli się, skrępowani więzami swojej winy. Dopiero kiedy Vitio w amoku spadł z łóżka, ktoś krzyknął.
– Zróbcie coś! – Stojący do tej pory w bezruchu lekarze ocknęli się. Przytrzymali Vitio i podali mu zastrzyk uspokajający. Po kilku sekundach pacjent zasnął, ale jedynie na kilka godzin. Poranek kolejnego dnia był deszczowy. Kiedy Vitio wracał do świadomości, pierwszym, co ujrzał, była szyba okna, po której bardzo spływały powoli krople deszczu. Nie szukał już niczego poza jednym, nie pożądał niczego poza utrzymaniem ognia tlącej się w nim, malutkiej nadziei. Mógł umierać, mógł żyć... Nie miało to dla niego już żadnego znaczenia. Był pewny, że wyrok został przypieczętowany. Vitio poszukiwał nadziei, nadziei, która pozwoli mu nie wysłać siebie wprost do piekła. Nie rozumiał swojej sytuacji i nie chciał zrozumieć. Był ślepy i takim pozostał. Vitio, to twoja ostatnia szansa, aby ujrzeć niewidoczne, aby odkryć niemożliwe do poznania.
– Widzę, że się obudziłeś! Witaj wśród... – usłyszał głos lekarza, który chciał jakoś odkupić swoje postępowanie. Przyszedł wytłumaczyć, co się stało. Vitio jednak nie pozwolił mu niczego powiedzieć.
– Milcz, gnoju... Myślisz, że nie wiem, dlaczego tutaj jesteś? – Odwrócony do okna kierował w jego stronę słowa ostre jak sztylet, pogrążając skruszonego ordynatora w coraz większych wyrzutach sumienia. Lekarz starał się cały czas wtrącić, ale oskarżenia, które słyszał, hamowały go. Wyglądało to tak, jakby chciał tego słuchać, jakby chciał pogrążać się w coraz większej ciemności. Uważał, że na to zasłużył.– Jesteś dla mnie rzeczą, taką samą, jaką ja byłem dla ciebie... Więc przydaj się na coś i wypisz mnie z tej zawszonej dziury. Zamów taksówkę i daj mi któregoś z twoich przydupasów do pomocy. Widzisz przecież, co od ciebie dostałem w tej chorej promocji. Zrozumiałeś? – Vitio nie hamował się, a lekarz, traktując to wszystko jako swego rodzaju pokutę, skinął głową i bez słowa wyszedł.
Za godzinę wszystko było gotowe. Wyjeżdżał ze szpitala pchany przez obcego człowieka, ujrzał płaczące, pełne wyrzutu niebo. Spływające mu po policzkach łzy zmieszały się z deszczem i pozostały jego własnością na zawsze. Trzymał się swojej ostatniej szansy. Wiedział, że odpowiedzi, których szuka, może otrzymać tylko od jednej osoby, profesora Ligwe. Adres, który podał kierowcy zaskoczył wszystkich, Vitio to odczuł, ale nie rozumiał. Dopiero kiedy dotarli na miejsce, dostał to, przed czym uciekał. Przez szybę samochodu zobaczył zgliszcza budynku, z którego, przynajmniej tak mu się wydawało, wyszedł kilka dni wcześniej na spacer po Rzymie. Kierowca podjechał na dziedziniec. Fontanna, rozbita i zarośnięta chwastami, była szkaradna, odpychająca. Vitio nie mogąc uwierzyć swoim oczom, wpatrywał się w ruiny jedynego miejsca, w którym mógł odzyskać nadzieję.


Please publish modules in offcanvas position.