Urodzony 8 grudnia 1995 roku w Mielcu. Ukończył szkołę podstawową w Maliniu, Gimnazjum Publiczne im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym i III Liceum Ogólnokształcące w Mielcu. Obecnie student Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie na kierunku teologia. W roku 2014, po zdaniu matury podjął pracę w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym.

Debiutancką książkę „Alfabet szyfru”, wydał w roku 2015, nakładem wydawnictwa Novae Res.

Druga książka została złożona w wydawnictwie. Trwają prace nad trzecim dziełem autora.

 
 



Jestem, jaki jestem, zamknięty w pewnym schemacie. Nie chciałem tego wszystkiego, przerosło mnie to tak zwyczajnie i bez przebaczenia. Po prostu starałem się uratować to dziecko, chciałem to zrobić, osłabiając jego matkę, minimalizowałem możliwe straty, niestety wszystko poszło nie tak… Czy to moja spowiedź? Możliwe, ale nie chcę rozgrzeszenia, bo to ja podjąłem decyzję i stworzyłem potwora, jakim jestem. Nic nie jest tak proste, jak nam się wydaje, dobro przestało lśnić, świecąc w oczy. Hm… poprawka: ono ciągle lśni, tylko uodporniliśmy się na jego światło. Zeszliśmy do podziemi, zaczęliśmy hodować swoje bestie. Sapkowski pisał, że do zabijania potworów zostali stworzeni wiedźmini, dzisiaj nie mamy takiego komfortu, bo pojawiła się mała subtelna różnica. Gdy Gerald przyjmował zlecenia, wiadomo było, kto jest potworem i kto przez niego cierpi. Wszystko się zmieniło. Dlatego nie szukajmy potworów w ludowych bajaniach i opowiadaniach fantasy, wystarczy się rozglądnąć. Nie jestem zły, dopasowałem się do świata może nawet lepiej niż inni, czy to moja wina? Czy moja wina polega na tym, że urodziłem się tutaj, gdzie się urodziłem? Na tym, że miałem takich rodziców, a nie innych? Nie..., moja wina polega jedynie na jednym. Nie potrafiłem kształtować siebie na własną rękę, to, co mnie formowało, było poza mną, kolejne wydarzenia i osoby. Jestem słaby, ale żyję, jeżeli umrę, cóż to zmieni? Po prostu ktoś dotknął mnie w najgłębszym możliwym punkcie, w takim, który mam prawo kontrolować tylko ja. Możecie zapytać: „dlaczego to było takie ważne?”. Nie będę się trudził i wymyślał usprawiedliwienia, bo to bez sensu. Chciałem się zemścić, to była zwykła, naturalna zemsta, oko za oko, nieprzemyślany ruch, działanie pod wpływem bardzo silnych emocji i bodźców, cała moje przeszłość, a w szczególności dzieciństwo odezwało się w tamtej chwili z siłą większą niż pocisk przeciwpancerny. Nasuwa się kolejne pytanie... Czy postawienie na wadze ślepej zemsty i losów dziecka było właściwe? Tak! Ból za ból, cierpienie za cierpienie. Przecież oko nie jest tak samo cenne dla niewidomego jak dla tego, który widzi. Rzeczy, istnienia, które mamy poniekąd w naszej władzy, nigdy nie są równorzędne! Sami wartościujemy to, co posiadamy.

Analizując sytuację, wysnułem wnioski, że Amiss nie będzie się bronić, że jest pozbawiona jakiejkolwiek możliwości defensywy psychologicznej i fizycznej. Pomyliłem się i mój błąd kosztował…, ale nie żałuję. Jaka w tym wszystkim moja wina? Nawet jeżeli intencje były złe, to mimo wszystko chciałem ułatwić życie Amiss i chłopakowi. Ale ona zabrała całego mnie, zabrała, gdy przekroczyłem próg jej mieszkania, widząc biedę, w jakiej żyła. Ja pozbawiłem ją tego samego. Ludzie się mszczą z powodów dużo bardziej irracjonalnych. Nie wiem, czy jestem lepszy, na pewno nie gorszy... Ile razy ludzie zabijali dla pieniędzy? Ile razy zabijali, aby zachować swoją pozycję? Ile razy zabijali, aby utrzymać się przy władzy? Robili to dla siebie, dla martwych pociągów natury! Czym się ode mnie różnią, codziennie pędząc za tymi wszystkimi bzdurami...? Jestem jednym z was, jestem człowiekiem! Pokonywanie słabości to zadanie nudne i pozbawione sensu, to ma niby być cel życia? Nie przekonuje mnie to. Mam gdzieś to wszystko, nie chcę być lepszy, a już na pewno nie idealny. Nie chcę już rozumieć mechanizmów świata, wszystko mi jedno. Czy mam się zabić? Po co? Co to zmieni? Kolejny z siedmiu miliardów ludzi umiera... Nic nieznacząca statystyka. Wierzyłem jedynie w to, co odeszło, to, co mnie napędzało, a teraz nie zostało mi już nic. Nie potrafię pokładać nadziei w żadnym z bogów, nie jestem w stanie zaufać, oczekując na nirwanę Buddy, harem Allaha czy boży raj. Wybrałem, że nie będę czekał do śmierci, aby dowiedzieć się, czy faktycznie istnieje coś w rodzaju nieba, czy nie. Może to głupie, że przeliczam wszystko na zyski i straty, ale gdy okłamuję samego siebie w ten sposób, to zrzucam z siebie odpowiedzialność za wszystkie popełnione błędy. Kłamstwo, które codziennie sobie powtarzam, stało się moją jedyną nadzieją. Moje życie to tchórzliwa ucieczka, ale z pewnością bardzo wygodna. Siedziałem na kanapie oszołomiony mnogością moich myśli. Powoli, coraz płynniej przechodziłem w stan podobny do snu. Tak jak po wzięciu LSD zacząłem widzieć i słyszeć coś, co wydawało się halucynacją, ale to nie były omamy. To, co widziałem, było o wiele bardziej realne niż wszystko, co obserwowałem na co dzień. To dziwne, wtedy postawiłbym na to cały mój majątek. Widziałem po kolei wszystkie wydarzenia, których byłem głównym bohaterem. Nagle zapanowała ciemność, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła i kolory.
– Nie znasz mnie. – Nagle, gdzieś za plecami usłyszałem głos. Dziwny, nie składał się z dźwięków i nie docierał do moich uszu. Słowa trafiały prosto do mojej głowy, mój rozum je chłonął.
– Wybacz, ale dzisiaj już nic mnie nie zdziwi, jeżeli oczekujesz pytania w stylu: „kim jesteś”, to muszę cię rozczarować, trafiłeś pod zły adres – odpowiedziałem ironicznie. Co dziwne, mimo że wszystko, co do mnie docierało, omijało zmysły, to kiedy chciałem coś powiedzieć, musiałem używać normalnej mowy.
– Nie oczekuję od ciebie pytań tylko odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Po co ci one, przecież podobno wszystko wiesz... – zachęcony do mówienia kontynuowałem. Po tym, jak wykazałem chęć rozmowy, przed moimi oczami pojawił się obraz, widziałem samego siebie siadającego na krześle w ciemnym pomieszczeniu. To było jak oglądanie filmu. Zauważyłem jeszcze, że na oparciu krzesła było wygrawerowane słowo „Conscientiam”.
– Nie chcę słuchać odpowiedzi, chcę, abyś ty usłyszał pytania.
– Proszę, więc pytaj...
– Dlaczego ludzie we mnie nie wierzą?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że cię nie widać, nie potrafią udowodnić twojego istnienia – zatrzymałem się na chwilę, szukając kolejnego argumentu – albo patrząc, ile jest zła, zwyczajnie wątpią, że możesz być. Muszą zmierzyć i zważyć, aby cokolwiek... było.
– Gdyby zła miało nie być, musiałbym unicestwić człowieka.
– Ludzie muszą wiedzieć, są zmienni jak chorągiewka na wietrze. – Zrozumiałem co do mnie powiedziano, ale nie potrafiłem wybrnąć.
– Nie pytam o wiedzę, nie chcę, żeby wiedzieli. Pytam, dlaczego nie wierzą?
– Może po prostu tak jest łatwiej? Gdy cię nie ma w ich świadomości i w ich poczynaniach, nie muszą przestrzegać twoich zasad... –nie miałem pojęcia, skąd przychodziły mi do głowy twierdzenia, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem.
– A w czym one wam przeszkadzają? Czyż nie są czymś naturalnym?
– Są nudne i staroświeckie... Już nikomu nie zależy, aby ich przestrzegać. – Rzucałem krótkie i konkretne odpowiedzi, które wydawały mi się słuszne, ale za każdym razem okazywało się, jak płytkie jest moje myślenie. Coraz bardziej zdziwiony pozostawałem jednak przy swoich przekonaniach.
– I gdy się ich wyrzekliście, staliście się szczęśliwi?
– Co to za pytanie, co ty niby masz do zaoferowania? – Wiedziałem, że moje rozumowanie zmierza donikąd, przestraszyłem się, dlatego też przejąłem rolę pytającego.
– Skoro jestem nudny, to dlaczego każda młoda dziewczyna wzywa mnie, gdy umiera jej ojciec, dlaczego każdy bity chłopiec modli się do mnie, aby kolejny cios ojca już nie bolał, dlaczego przed operacją każdy z twoich pacjentów wzywał moje imię, dlaczego?
– Ludzie muszą w coś wierzyć... – powiedziałem bez przekonania, sam miałem wątpliwości co do sensu moich słów.
– Po co? Wierzycie, kiedy jest to dla was wygodne...? To nie wiara, lecz zwykły fałsz.
– Ale przecież... – chciałem coś powiedzieć, aby usprawiedliwić chociażby samego siebie. Ale zatrzymałem się, wiedziałem, że coraz bardziej się pogrążam.
– ...Mogę wam dać więcej, niż każdy z waszych uczonych, filozofów i naukowców zdoła sobie wyobrazić. Mogę dać jednemu człowiekowi więcej, niż pragnie cały świat, odkąd go stworzyłem. Czy w zamian oczekuję tak wiele, czy oczekuję czegoś nadzwyczajnego? Dlaczego nie potraficie mnie kochać? Gdybyście tylko chcieli przyjąć mój dar..., bylibyście doskonali. Wolicie się buntować, buntować nie przeciwko mnie, lecz przeciwko wam samym. Ja jednak czekam na was ciągle, zawsze...
– Obserwujesz sytuację na ziemi i wiesz, co się dzieje, co wyprawiają ci twoi niby słudzy... – rozłożyłem ręce, dając wyraz swojej ciekawości.
– Powołałem miliony apostołów, którzy codziennie żebrzą o jedzenie dla afrykańskich plemion, którzy każdej nocy nie odchodzą od łóżek i opiekują się chorymi w Indiach, którzy ratują prześladowanych w Chinach, którzy ciągle walczą, w każdej sekundzie ofiarując siebie. Walczą i często przegrywają, ale to jedynie ich wzmacnia... Czy słyszałeś kiedykolwiek o jednym z nich?
– Chyba nie... – odpowiedź, której udzieliłem, wzmogła we mnie poczucie lęku przed własną ignorancją.
– Upadło kilku, bo są ludźmi, takimi samymi grzesznikami jak wszyscy. Dlaczego zna ich każdy?
– Tak to już jest, człowiek zawsze podążał za tym, co go kaleczy. Dla mnie też bardziej interesujący jest ksiądz pedofil od umierającego hindusa... To jest po prostu ciekawsze... – odpowiedziałem.
– Jak myślisz, kto o to zadbał?
– Skoro tak jest..., to dlaczego na to wszystko pozwalasz? – zmieniłem temat. Byłem przerażony. Wszystkie moje argumenty były odpierane z łatwością.
– To wasz wybór, zapomniałeś już?
– Wybacz, wyleciało mi z głowy, wolna wola i tak dalej i tak dalej, więc o co ci chodzi?
– Tylko o ciebie... – Na te słowa wysunąłem głowę lekko przed siebie, podnosząc nieco brwi. Nie potrafię nawet określić, jaki zdziwiony byłem.
– O mnie?! Kogoś, kto nigdy nie wierzył i nawet gdybyś stanął przede mną, wątpiłby...?
– Tak, o ciebie... Wysłuchaj, proszę, mojej propozycji.
– Propozycji? – Nie rozumiałem już nic. Obraz, który widziałem przed oczami, był jak film, do tej pory prawie nieruchomy, nagle zmienił się. Po tych słowach wstałem i zacząłem chodzić po pomieszczeniu.
– Chciałbym coś od ciebie kupić.
– A cóż takiego Cię zainteresowało? Jak sam widzisz, mam w tym momencie niezbyt dużo. A już na pewno nie posiadam niczego, co chciałbyś mieć.
– Masz wiele… nie rozumiesz… Masz duszę.
– Yyyy, słucham?! Myślałem, że takie układy to raczej zajęcie tej drugiej strony... – Coraz bardziej zaczynałem wątpić w prawdziwość tego wszystkiego. Co ciekawe im większe zaczynałem mieć wątpliwości, tym mocniej jakaś siła utrzymywała we mnie przekonanie o realności zdarzeń.
– Wiesz, czasy się zmieniają, drogi prowadzą już w innych kierunkach, brzegi zaczęły być obijane przez coraz mocniejsze nurty, dawniej to wy pragnęliście iść za mną. Przychodził diabeł, walczył pod swoim sztandarem na otwartych polach, mierzyliście się z nim i wychodziliście zwycięsko. Teraz jest odwrotnie. Nie widzicie swoich wrogów, nie rozpoznajecie przyjaciół. Ufacie zdrajcom i nienawidzicie sprawiedliwych. Szukałem dla was miejsca, lecz jesteście narodem przewrotnym i o twardym karku.
– Sam mówisz, że to ludzie decydują..., że są wolni – powiedziałem z niezdecydowaniem i niepewnością.
– A czym według ciebie jest wolność? Czy to, co się dzieje dzisiaj, nazywasz wolnością? Dlaczego ludzie myślą, że zawsze podejmują dobre decyzje? Zawsze słuchają tylko swojego olbrzymiego ego, kończąc tak samo, ale nie pozwalają do siebie przemówić. Słuchają tylko przewodników, nie mędrców. Czy tylko jedni z nich mają prawo? Czy może przemawiać tylko jeden głos? Czy to zawsze musi być ten sam głos? Nie chcę, abyście byli ślepi! Chcę, abyście zobaczyli, chcę, abyście otworzyli swoje uszy! Otworzyli świadomie, wolicie mieć prawo do przewodników. Nie staję wam na drodze, nie zapieram się siebie. Słowo zawsze, bez względu na to, ile błędów popełnicie i ile razy jeszcze naplujecie mi w twarz, bez względu na to, ile uderzeń jeszcze dostanę, bez względu na wszystko zostanie dotrzymane...
– Tak już jest i znając ludzi, w końcu sam jestem człowiekiem, tak pozostanie... – Ten niby oczywisty fakt nigdy nie przemawiał do mnie tak, jak w tym momencie.
– Pamiętam jezioro Genez, w sieci setki ryb, rzucały się, walczyły, chciały wrócić do wody, chciały przetrwać, uratować życie. Jesteście do nich podobni. Ciągle miotacie się w sieci.
– Jesteśmy ludźmi..., to Ty podobno nas stworzyłeś, więc dlaczego się dziwisz? – rozłożyłem szeroko ręce, aby po chwili skrzyżować je na piersi.
– Tak, stworzyłem. Stworzyłem najcudowniejsze i najdoskonalsze dzieło, jakie miało prawo kiedykolwiek istnieć. Ale czy to ja byłem wobec was nielojalny? Nie! To wy jesteście przewrotni i zmienni, jesteście jak jesienne liście unoszone przez wiatr, które on porywa i wysyła, gdzie tylko chce... Zapamiętaj jednak, że to nie wy mnie wybraliście, a moje słowa są prawem i są prawdą.
– Trzeba było nie dawać nam wolności... – z obojętnością rzuciłem kolejną pustą frazę.
– Myślisz, że potrzebni mi są niewolnicy? Cóż wtedy znaczyłoby dla mnie zwrócenie się w moją stronę? Nie chcę wiary ślepej, lecz rozumnej, nie chcę miłości sztucznej, lecz szczerej...
– Czy można znaleźć kogoś, kto spełnia te wszystkie wymagania? Myślę, że lista będzie pusta... – Myśli, które dochodziły do mojego umysłu, emanowały dobrem. Nie da się tego zwyczajnie wytłumaczyć, bo nie były one fizykalne, to tak, jak dostawać z każdym kolejnym zdaniem ogromną dawkę człowieczeństwa.
– To wy ją zapełniacie. Jest otwarta dla każdego. Ja jedynie rozdaję „długopisy”.
– Chyba nadążam. Po co ci w takim razie moja dusza? To nie ma sensu. Przeczysz samemu sobie. – Pomimo tych wszystkich dziwnych zjawisk pozostawałem niewzruszony, jak skała trwałem przy swoich już w tym momencie obalonych twierdzeniach. Tak jakby one były częścią mnie i nie dało się ich oddzielić od całości.
– Jesteś tego pewny?
– Nie rozumiem…! – starałem się nie załamać, na przekór wszystkiemu.
– Taki już jestem.
– Co to zmieni, że teraz oddam ci to, czego chcesz?
– Nic, bo pozostaniesz tym, kim jesteś, będziesz ciągle tym samym człowiekiem, nic się nie zmieni, bo aby była możliwość wyboru, trzeba ją najpierw wypracować. Dlatego też twoja dusza to zbyt mało. Zostawmy to na moment. Proszę, powiedz mi, czego oczekujesz w zamian?
– Negocjacje zwykle zaczyna się, gdy obie strony znają warunki... – wykrztusiłem. Przewijające się przed moimi oczami sceny nabrały tempa, widziałem, jak kieruję się w stronę wyjścia z pomieszczenia z krzesłem.
– Niech będzie. Twoja dusza i jeden dzień twojego ziemskiego życia.
– Aha, więc jednak służba? – odpowiedziałem na propozycję pytaniem, będąc bardzo zdziwionym.
– Możesz nazywać to, jak chcesz. Wyślę cię jedynie na pole bitwy.
– Ciekawy jestem, na jakim froncie? Wojny się skończyły, cmentarze są pełne. Mam nadzie... – coś w mojej głowie nie pozwoliło kontynuować wypowiedzi.
– Nie bój się, do wojen nie potrzeba strzałów i śmierci milionów ludzi. Takie wojny zwykle nic nie zmieniają, nie przynoszą nic poza zniszczeniem i bólem. Ja wprowadzę cię w zupełnie inną walkę.
– Nie mogę się doczekać... – odpowiedziałem kpiąco.
– Jaka jest więc twoja cena?
– Chcę... – kolejny raz nie mogłem dokończyć.
– Wiem, czego chcesz, nie martw się, zawsze dotrzymuję umowy.
– Ale ja wybieram! To najważniejszy warunek. – Zastrzegłem sobie prawo, które tak naprawdę zawsze mi przysługiwało, czego potwierdzenie otrzymałem bardzo szybko.
– Masz do tego prawo, nie mogę ci go odebrać. Akceptuję twoją cenę.
– I już? Nie będzie żadnego podpisywania się krwią? – Byłem bezczelny, może z powodu wrażenia, że to wszystko to sen.
– To pakt honoru, umowa między mną a tobą. Nie potrzebuję niczego poza słowem, jeżeli chcesz i wystarczy ci sił, to jej dotrzymasz, a jeżeli nie, to nie. To twój wybór, zawsze go masz.
– W takim razie co mam robić? – zadałem śmiałe pytanie sugerujące gotowość na rozkazy. Sam nie rozumiem, dlaczego reagowałem na to wszystko. Z jednej strony byłem przekonany o nieprawdziwości rozmowy, z drugiej coś mi podpowiadało, abym tego nie lekceważył.
– Czekaj cierpliwie... Nie lekceważ tego, co widzisz, osób, które spotykasz.
– I tak mam żyć w zawieszeniu, czekając na... W sumie nie wiadomo, na co? – Wzruszyłem ramionami i zrobiłem zdziwiony wyraz twarzy.
– Przecież do tej pory już chyba przynajmniej spróbowałeś zrozumieć, kim jestem, więc w czym widzisz problem?
– Niech tak będzie...
– Mam do ciebie ostatnie pytanie. Analizując rozmowę, skoro we mnie nie wierzysz, nie ufasz mi i nie zależy ci, aby to się zmieniło, to dlaczego to robisz?
– A czy mam cokolwiek do stracenia...?
Powoli otwierał oczy, zobaczył blade światło, mgłę. Zaczął oglądać swoją prawą rękę, którą przysunął przed oczy. Obracał nią delikatnie i powoli, ekscytując się, jakby oglądał największy cud. Mimo tak ogromnego upływu czasu, czuł jakby minęła chwila, jego stan fizyczny, jak mu się zdawało, również był bez zarzutu. Podniósł się nieco, podpierając ciało łokciami. Dopiero wtedy zauważył, że czegoś brakuje. Coś było nie tak. Jego oddech w jednej chwili przyspieszył do granic wydolności organizmu. Prawą ręką zdarł okrywający go koc. Źrenice Vitio powiększyły się, a z jego wnętrza wydobył się krzyk żalu i wściekłości. Krzyk słyszany przez wszystkich w szpitalu. Jęki przypalanego ogniem i skalpowanego były przy tym słodką melodią. Cała wewnętrzna złość została przez niego wyrzucona. Wszystkie jego obawy w jednej chwili okazały się prawdą, wywołując panikę. W przeciągu kilku sekund niemal cały personel szpitala zbiegł się do jego sali. Zaskoczenie to bardzo delikatne słowo na określenie ich reakcji na przebudzenie Vitio. Nagle każdy z nich przypomniał sobie, że on jest żywym człowiekiem, a nie warzywem trzymanym w piwnicy, oczekującym na wyrzucenie. Patrzyli sparaliżowani na panikę mężczyzny rzucającego się po łóżku i wymachującego rękami. Świat skurczył się. Każda ze stojących tam osób rozliczała swoje przewinienia. Nie ruszyli się, skrępowani więzami swojej winy. Dopiero kiedy Vitio w amoku spadł z łóżka, ktoś krzyknął.
– Zróbcie coś! – Stojący do tej pory w bezruchu lekarze ocknęli się. Przytrzymali Vitio i podali mu zastrzyk uspokajający. Po kilku sekundach pacjent zasnął, ale jedynie na kilka godzin. Poranek kolejnego dnia był deszczowy. Kiedy Vitio wracał do świadomości, pierwszym, co ujrzał, była szyba okna, po której bardzo spływały powoli krople deszczu. Nie szukał już niczego poza jednym, nie pożądał niczego poza utrzymaniem ognia tlącej się w nim, malutkiej nadziei. Mógł umierać, mógł żyć... Nie miało to dla niego już żadnego znaczenia. Był pewny, że wyrok został przypieczętowany. Vitio poszukiwał nadziei, nadziei, która pozwoli mu nie wysłać siebie wprost do piekła. Nie rozumiał swojej sytuacji i nie chciał zrozumieć. Był ślepy i takim pozostał. Vitio, to twoja ostatnia szansa, aby ujrzeć niewidoczne, aby odkryć niemożliwe do poznania.
– Widzę, że się obudziłeś! Witaj wśród... – usłyszał głos lekarza, który chciał jakoś odkupić swoje postępowanie. Przyszedł wytłumaczyć, co się stało. Vitio jednak nie pozwolił mu niczego powiedzieć.
– Milcz, gnoju... Myślisz, że nie wiem, dlaczego tutaj jesteś? – Odwrócony do okna kierował w jego stronę słowa ostre jak sztylet, pogrążając skruszonego ordynatora w coraz większych wyrzutach sumienia. Lekarz starał się cały czas wtrącić, ale oskarżenia, które słyszał, hamowały go. Wyglądało to tak, jakby chciał tego słuchać, jakby chciał pogrążać się w coraz większej ciemności. Uważał, że na to zasłużył.– Jesteś dla mnie rzeczą, taką samą, jaką ja byłem dla ciebie... Więc przydaj się na coś i wypisz mnie z tej zawszonej dziury. Zamów taksówkę i daj mi któregoś z twoich przydupasów do pomocy. Widzisz przecież, co od ciebie dostałem w tej chorej promocji. Zrozumiałeś? – Vitio nie hamował się, a lekarz, traktując to wszystko jako swego rodzaju pokutę, skinął głową i bez słowa wyszedł.
Za godzinę wszystko było gotowe. Wyjeżdżał ze szpitala pchany przez obcego człowieka, ujrzał płaczące, pełne wyrzutu niebo. Spływające mu po policzkach łzy zmieszały się z deszczem i pozostały jego własnością na zawsze. Trzymał się swojej ostatniej szansy. Wiedział, że odpowiedzi, których szuka, może otrzymać tylko od jednej osoby, profesora Ligwe. Adres, który podał kierowcy zaskoczył wszystkich, Vitio to odczuł, ale nie rozumiał. Dopiero kiedy dotarli na miejsce, dostał to, przed czym uciekał. Przez szybę samochodu zobaczył zgliszcza budynku, z którego, przynajmniej tak mu się wydawało, wyszedł kilka dni wcześniej na spacer po Rzymie. Kierowca podjechał na dziedziniec. Fontanna, rozbita i zarośnięta chwastami, była szkaradna, odpychająca. Vitio nie mogąc uwierzyć swoim oczom, wpatrywał się w ruiny jedynego miejsca, w którym mógł odzyskać nadzieję.


Urodził się 15 października 1988 roku w Mielcu. Do dziesiątego roku życia przebywał w Mielcu. Później z powodu sytuacji rodzinnej przebywał, aż do czasu pełnoletności, w Domu Dziecka w Strzyżowie. Pisze od osiemnastego roku życia.

Od 13 lat gra na gitarze z małymi sukcesami. Lubi książki André Gide, Paula Sartre czy tomik poezji Charlesa Baudelaire'a pod tytułem „Kwiaty zła”.

 

Cała ty

Przez przeźrocze twojej duszy widzę szlachetny kamień
twej wartości.
Błyszczy barwą niebiesko- diamentową.
Emanuje dobrocią i miłością Boga, i twą, w zasadzie, was obojga.
Daje odczuć swą mądrość językiem spojrzenia.
Przez pryzmat barwy twej aury, widzę ogród z winoroślą stary,
a w nim kiście spokoju i nostalgii, wiszące na radości promieni słonecznych.
Są także tyczki podtrzymujące winorośl jak aniołowie dusze swych wiernych.
Noc swym zapachem przesyca grona i noc ta spokojna pilnuje,
by czas cię rozwijał i wierzył, że dorodnie dojrzejesz w tym niby raju.
I rozum twój niczym orzech stary mądrością nas swą darzy.
Nadaje jak antenka swoje wartości życiowe i jak ofiary składa
je w naszych uszach i wzroku, i ustach.
Czego się dowiemy sami spostrzeżemy, że to wartość ponad życiem naszym nudnym na ziemi;
Zapamiętasz niejeden swój oddech i niejedno spojrzenie, które wyczuje to co osowiałe, a jak bogate w te mądrości życia.


Ci szydercy

Będziemy twardym krokiem szli, pędzili!
w zamieci dłuta ukłuć...
Jeśli droga będzie równo twarda jak sam artysta, który dłutem miota!
Przeszkodą będą nasi Przyjaciele za nogi nas łapiący,
a wręcz same nasze nogi, gnące się i łamiące
od ciężaru naszych grzesznych myśli!
A jednak i Oni, Ci czarni szydercy w loży zasiadający,
w końcu wpadną w dół swym śmiechem wykopany!
- śmiechem silniejszym od łopaty.
Nagroda dla zwycięzcy - laur zloty, honorowy
taki drobny, a jak ceniony!
Lecz nie dla poszukiwacza złota ta nagroda
I nie dla leżącego w ziemi chłopa.
I choć żywi martwymi zdają się być
I choć martwi, to swój cel osiągnęli, bo w domu złota spoczywają
w mokrej czarnej ziemi.


Dziewczyna o czarnych oczach

Dziewczyno ma, co cudne czarne oczęta masz
O wielka pani będę na ciebie czekał
Dziewczyno kwiecista o stokroć milsza
Od tulipana kwiatu u zarania czasu.

Dziewczyno młoda tyś jak kwiat na wiosnę
Uczynna droga i zwinna jak orzeł
Urocza dziewczyna zawsze inna taka modna i nieomylna
Kwiecie złoty, co zapachem uwodzisz wonią swą zwodzisz.

Miła moja, bądź ze mną blisko, całe serce ci oddam tylko
A może aż, to w końcu wszystko co mam...
Czego zapragniesz doniosę i właśnie ciebie wybiorę
Na zawsze, na zabój tylko ciebie kocham o brzasku, wieczorem za tobą szlocham
Wybieram Ciebie na zawsze o poranku w wiosnę moją damę.


Fioletowa szkatułka

Jest szkatułka i jest czas
A w niej otchłań w fiolet osnuta
Zamknięta tajemniczość, ukryte uczucia.
A on jak wiatr pędzi wokoło
delikatnie muskając jej czarodziejskie lic okucia.
Zamknięta szkatułka, zaklęta szkatułka
Lecz ni on, nie żaden zwykły ktoś jest w stanie zmienić to.
Prócz jednego, prócz Niego.
Niezwykłego czarodzieja leśnego.
Czarodziej czarnoksiężnik,
Pokłon oddawszy, pocałunek złożywszy
pojmał czas, zdjął zaklęcie,
zakochując w sobie siły w niej zamknięte.

I co będzie ? I co dalej będzie ?
Ten wie jedyny, co wirując wokoło pilnował dziewczyny.


Grobowiec śmiertelny życia

Śmierć szykuje mi trumnę, w którą czas wbija swoje gwoździe.
Ona od początku trzyma każdego w swojej kościstej garści
powoli ją zaciskając.
Nie zawaha się nigdy.
Zegarmistrz wbija swe dłuto czasu w me ciało
zdrapując, wykruszając, kreując ideał niewiadomej idei.
Ciemne aleje życia nieustannie biegnące pod górę.
Na początku walkę toczą głupcy, lecz mądrości nabywszy poddają się,
ciesząc niewolą i męką niczym masochiści...

Ona ma najzacniejszą broń - kosę - Czas.
a kunszt przemijaniem.
Jednak mądry nikt nie jest, dając się jej pojmać - w niewolę życia krucjatę...


Joanna Kłaczyńska

Jest absolwentką Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Łodzi. Mieszka i pracuje w Mielcu, z którym jest związana od 1997 roku.

Pisze od kilku lat. Dotychczas nie publikowała swoich utworów. W roku obecnym wydała tomik poezji „Przed zmierzchem” (Rzeszów 2014), a jej wiersze trafiły do prasy regionalnej.


Przed zmierzchem

 
Portret Matki

Patrzy z niego dama
strojna w młodość, radość i nadzieję.
Zalotnie opada na czoło
kapelusik z piórkiem.
Uśmiech dyskretny.
Puszysta etola
otula ciepłem ramiona.
Już na zawsze.


Stary zegar

Patrzy na nas ze ściany
od lat.
Zatrzymany ręka mistrza
do transportu.
Do nowego domu. Niech stoi.
Wierzę,
że zatrzymał dla nas
najszczęśliwsze godziny.
Niech trwają.


Mój różaniec

Jak mantrę
powtarzam codziennie:
„Zdrowaś Mario, łaski pełna”...

Przesuwam paciorki różańca.
Chcę wierzyć, że to pomoże mnie

i mojemu małemu światu

przepełnionemu troską
o bliskich.
 

Franciszek

Pełen pokory,
pełen dobroci,
pełen ubóstwa.
Święty Franciszek.
Czy będziesz nim Ty
człowieku w jedwabnej bieli
z wielkiego pałacu,
z marmurów,
z potrójnej korony.
Przybyłeś z końca świata
aby stać się drogą
dla miliarda
wpatrzonych w Ciebie oczu
z nadzieją.


Szczęście
Stephenowi  Hawkingowi  w hołdzie

Szczęście, to wyciągnąć rękę i przytulić dziecko.
Szczęście, to założyć buty i ruszyć w drogę.
Szczęście, to ufać bezgranicznie bliskiej osobie.
Szczęście, to nie mieć pragnień. To mieć rozum
odpowiedni do możliwości.
To dlatego geniusz w fotelu na kółkach

może zazdrościć osiłkowi tępoty.


Poetka

Safona złotooka
w trójbarwny aksamit
Wymuskana,
utulona,
wygładzona naszymi rękami.
Poetka skrzydlatych mruczanek
na naszych kolanach.
Pozostałaś jedyna.
Ty też pamiętasz.
A może nie wiesz,
że jesteś kotem.


Lęk

Patrzysz na mnie
powtarzasz bezradnie
te same zdania
o lęku.
Czekasz, co ci powiem.
Jak ci wytłumaczę coś,
czego nie rozumiem.
Odwracam twarz.
Łzę niezrozumienia.


Wspomnienie

Pamiętam góry niewysokie
i rzekę rwącą jak w kanionie
i gwizd pociągu w nocnej ciszy
i sowy krzyk za oknem w lesie.
I ciepłą kąpiel i herbatę
i twoje oczy, twoje dłonie.
I nasz kot płowy bławatooki,
spacery kochał w górskim lesie.
Jesienne liście, złote buki.
I tyle piękna, fascynacji
i rozmów, planów i nadziei.

Te dobre czasy w nas zostały.
Grzeją nam serca w dni zimowe,
patrzymy w przeszłość, wspominamy.
Mówimy sobie - tak nam dobrze.


Jurajskie motyle

W stożku światła lampy
odcięci wyraźnie
od czerni pokoju
tkwimy w fotelach
zatopieni
jak dwa jurajskie motyle
w bursztynowej bryłce.
Cenny klejnot,
czy eksponat
w muzeum czasu.


Nasz  dom

Widzą cię oczy satelitów,
jesteś kroplą błękitu
w bezmiarze przestrzeni
Otula cię woal oddechów,
osłania tarcza energii.
Słyszą cię.
Gwar fononów nie ginie.
Jesteś cudem,
przypadkiem,
kreacją.
Laboratorium życia.
Naszym domem.
Ziemią.


Fonon – kwant fali dźwiękowej.
 


Jesienne pożegnania

Odleciały już
daleko.
Drzewa żółte suknie
stroją.
Słońce scenę życia
oświetla.
Nie odchodźcie dobrzy ludzie
jeszcze spektakl.
Jeszcze czasu dużo macie
przed sobą.


Tyle lat jeszcze
do przeżycia.
Tyle spraw rozpoczętych
przed wami.
Nie odchodźcie, jesień taka
ciepła.
Może miłość bliskich
was zatrzyma.

Ptaki wiosną powrócą
na pewno.
Z nimi wróci nadzieja
na życie.
Nie odlatujcie tej jesieni
z ptakami.
Poczekajcie na wiosnę –

z nami.

 

Porządek  świata

Mądrości miłośnico
Filozofio
I córy twe uczone
Matematyka, Fizyka.
Wzory tworzycie,
piętrowe równania.
Pięknie opisujecie
proste prawdy, że
aby żyć świat pożera
nim zostanie pożarty.
 


Tor do Workuty

W salonce kawior i wódka.
Dzień zda się nie mieć końca.
Rytmicznie  stukają koła.
Noc odpoczynku za krótka.

Za oknem kosmiczna pustka.
Mróz tnie jak nożem, ogłusza.
Czas i pustość na wieki zamarzły,
Nawet światło się nie porusza.

Ta bryła zmarznięta na granit.
Zapis bólu, męki, Golgoty.
Ten tor święty, cmentarny, bez końca.
To szeroki tor do Workuty.


W  godzinę  do zmierzchu

Przebiorę się kiedyś
w bure wdzianko
i kapelusz bury.
Będę ławki wysiadywać
w jesiennym słońcu.
Moja przyszłość
to gołębie karmić,
gwarzyć matowym głosem
o przeszłości.
I nadzieję mieć na niebo
w jesiennym deszczu.
A teraz mam jeszcze
godzinę
do zmierzchu.

Andrzej Ciach – urodzony 26 marca 1951r. w Mielcu. Poeta, autor tekstów, dziennikarz, a ostatnio także rzeźbiarz. Przez kilka lat w latach 70-siątych był instruktorem ds. teatru w Bieszczadzkim Domu Kultury w Lesku. Ze „swoim” teatrem i sztuką zajął drugie miejsce na przeglądzie teatralnym w Horyńcu. Jego publicystyczne teksty z życia wzięte są syntezą życia, po które chętnie sięgali dotychczas tacy wykonawcy jak: Krzysztof Krzak, Andrzej Szęszoł, Wacek Firlit, Jerzy Mamcarz i Marcin Daniec.

Laureat nagrody głównej im. Jonasza Kofty na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w 1989r. oraz nagrody Kryształowy Kamerton na festiwalu w Opolu. Jest członkiem Związku Autorów i Kompozytorów ZAKR Oddział w Warszawie. Do dziś jest czynnym artystą w Mieleckim Zagłębie Piosenki.

Drukiem ukazały się jego książki: „Ujeżdżalnia” oraz „Szurnięte Anioły”, do których wspaniałe rysunki, grafikę wykonał znakomity i niepowtarzalny malarz, artysta Krzysiek Krawiec. Jego wiersze zostały również wydane w książce Andrzeja Potockiego pt., „Natchnieni Bieszczadem – antologia poezji”. W 2008r. ukazała się płyta Krzyśka Krzaka pt. „Gdzie jest Krzysiek Krzak Śpiewający Bezpańskie Ballady o niczym” oraz w 2009r. płyta Andrzeja Szęszoła z jego tekstami - poety, rzeźbiarza, zegarmistrza czasu.


Motyl

świat dąży do prostoty
a piękny życia motyl
polecieć może gdzie chce

i nawet w śmierci siatce
radosnym jest latawcem
bo gdzie doleciał wie



Dla Luizy

Gdzie chcesz odejść Luizo?
Noc nadchodzi i deszcz
Dobra pora na jakąś kolację

Tusz wycieka spod rzęs
Lepiej spróbuj coś z mięs
Ten luminal jest taki niesmaczny

Luiza jest wrażliwa zbyt
Daleka jak do szczęścia stąd
Luiza to jest dąs i pąs
Kochać Luizę trudno dość

Nie odlatuj Luizo
Nieprzytulny jest bruk
Gdy się leci z dziesięciu doń pięter

Po co ci taki huk
Wszak sąsiedzi i Bóg
I sukienka znów będzie pomięta

Proszę zostań Luizo
Dzieciom trzeba dać jeść
Odłóż ładnie zmęczoną strzykawkę

Brzytwa ostra jest wiedz
Powiem ci jakiś wiersz
Albo chwilę na siebie popatrzmy

Luiza jest okrutna wręcz
Przebiegła niczym sam James Bond
A przecież kocham ją jak pies
I łażę za nią z kąta w kąt

Syn chce w szachy znów grać
Córka bawi się w dom
Jakiś morał jest w tej sytuacji

Tam za oknem jest świat
Trwa choć żłobi go czas
Nawet gwiazdy ci o tym zaświadczą

Luiza jest szalona wszak
I czuję w sobie się jak gość
Wszystko ma przy niej inny smak
Czasami mam już tego dość

Odjechała Luiza
Śmierciostopem do gwiazd
Nie skończyła robótki na drutach

Teraz mieszka gdzieś tam
Gdzie się kończy nasz świat
Nie przychodźcie odwiedzać jej tutaj


Razem czy osobno

Chcesz ufać chłopcze
miastu Świat?
Ono jest
jak obuchem
nie do się pozbierania.
Cierpi
na brak siebie wspak.
Jak ty chłopcze.
Jak ty.

Tego miasta
gościotrup.


Tchnienie - mgnienie

Takie kruchutkie
tchnienie - mgnienie
na rozpacz
i na uwierzenie.

Że oczy dobre,
rybka złota,
a Bóg jest Bogiem
nie despotą.

Takie maleńkie
tchnienie - mgnienie
na pamięć
i na zapomnienie.


Słowikord

Słowik był niesymetryczny
W płaczące schował się drzewo
Choć udawało, że płacze
On przecież śpiewał i śpiewał

Skrzydła owszem nie powiem
Sympatyczne skrzydełka
Jedno trochę różowe
Drugie na rosy szelkach

Tymczasem pod drzewem człowiek
Uciekał gdzieś z losu klatki
Na skórze drzewa nożem
Szyfrować chciał serca zagadkę

Co zrobić miał mały słowik
Patrząc na wszystko to z góry
Mógł tylko śpiewać więc śpiewał
Harmonię wiatru i chmury

I człowiek już nie postąpił
Jak chciał postąpić człowiek
On też był niesymetryczny
Jak ten zuchwały słowik

Na to drzewo płaczące
Wyrwało się z korzeniami
Uciekało po łące
Wstydu rosząc ją łzami

Nic się takiego nie stało
Żeby pamiętać miał który
Słowik zastrugał człowieka jak gałąź
Rzeźbią słowicze natury


Ballada na starą szafę i puste krzesła

Moje okna już skrzypią przed zimą
Stary sweter domaga się łat
Znów udało się jakoś dopłynąć
Chociaż w szafie postarzał się świat

A tu lecą znajomi do nieba
Na herbatę dziś mieli tu wpaść
I tak nagle dopada mnie trema
Widząc mola co wtulił się w płaszcz

Nie odlatujcie chłopaki
Na służbę do Pana Boga
Przecież tyle wypiło się wina
Tyle dziewczyn tuliło na schodach

Tak wam śpieszno do posad
W niepojętym błękicie
Co wam chłopcy do tego
Gdy pod ręką jest życie

Znów sikorki za oknem
A wy już w wyższych sferach
Wam to po co chłopaki
W niebie się poniewierać

Czajnik gwiżdże aż pies ogon skulił
Ciepły szal muszę kupić i koc
Puste krzesła czekają na temat
Do rozmowy na bezsenną noc

Wiem znów kiedyś z tej szafy wyjdziecie
Nagle któryś pojawi się w drzwiach
Odwiedzajcie mnie częściej koledzy
Co wam szkodzi na chwilę tu wpaść


Ostatni tramwaj przed snem

W mojej głowie jest raczej spokój
Jeszcze tłucze gdzieniegdzie się dzień
Milczkiem noc już podchodzi do okien
Myją nogi skazani na sen

Młodzi gniewni wciąż szyją na wiosłach
Niczym szwaczki gdzieś w 56
Albo cierpią zaciekle zbyt dumni
Żeby przyznać, że mają to gdzieś

Może wpadnie ktoś jeszcze na wódkę
Jakiś Byron szalony jak świat
Dom zamkniemy na kłódkę i wkrótce
Polecimy pijani do gwiazd

Potem wrócę do siebie jak zawsze
Gdy już nie chce bez celu się iść
I na ludzi przez okno popatrzę
Co normalnie po prostu chcą żyć

I znów noc przyjdzie pod nasze okna
Jak lat temu 50 czy 6
Durna młodość zachłannie dorosła
Będzie w bramie skowyczeć jak pies

Tramwaj dzwoni ostatni
Ratunkową jest tratwą
Starych szczurów lądowych jak my

Motorniczy siwiutki
Nie poskąpi nam smutku
Potem śmiać się będziemy przez łzy

Serce robi co swoje
Myśleć nie chce się zbyt
Pewnie piszą coś jeszcze poeci

I choć wiemy, że gdzieś
Przyczaiła się śmierć
Zasypiamy naiwni jak dzieci


Przygnębnik

Te same myśli
o tym samym.
Ten sam w podeszwę
wbity kamyk.

Ta sama czarna
skrzynka serca.
Tak samo skrzętnie
zapamięta.

Ta sama cisza
ciągle. Oraz
kometa łzy
i snu bohomaz.

Tak samo.
Aż trywialnie wręcz.
Trzy sześć i sześć
melduje rtęć.


Ujeżdżalnia

Po to
się ćwiczy łzy
jak konie
wyścigowe

żeby
uśmiechać się
choć wykopyrtnie
mysz i człowiek


Wszystko płynie

Byłem na rybach w mojej Polsce
Choć ona była Bóg wie gdzie
Dobrze, że już mi umarł ojciec
Bo pewnie poczułby się źle

Znowu nie brały tylko ryby
Więc głowę miałem w Sacre Couer
I tak pomiędzy, i tak na niby
Kołysał się nad rzeką dzień

Wsłuchany w drzew milczenie dumne
Wędkarskiej karty tracąc sens
Pojąłem - drzewom jeszcze trudniej
Przerzucić się na drugi brzeg

Co mnie tu trzyma ciągle nie wiem
Choć wszystko woła: leć gdzieś! leć!
Lecz jestem z Panią, rzeką, drzewem
W tę samą zaplątany sieć

Wszystko płynie, proszę Pani, wszystko płynie
Na haczyku robak miota się pamięci
Każda rzecz znaczenie ma i jakieś imię
Ale płynie, proszę Pani, i nic więcej


Na wyrost

Kiedy będę naprawdę już stary
Najbardziej potrzebny sobie
Nie chcę szczęścia szukać w aptekach
Poza tym nie wiem co zrobię

Może będę się włóczył ulicą
Ale kumpli nie będzie już w mieście
Więc usiądę wygodnie w fotelu
I sobie umrę nareszcie

Stanę w boskim tam supersamie
Najzwyczajniej po piwo i pamięć
Albo będę jadł szynkę jak głupi
Potem mogę nawet się upić

A gdy najem się już i popiję
Niebo zdziwi się - przecież nie żyję
Ja już takie mam przyzwyczajenia
I nie będę nagle ich zmieniał

Jeśli wzburzy się Anioł Gabriel
Gdy na lekcji nie zjawię się śpiewu
Powiem: ja się tu nie prosiłem
I w ogóle nic mi do tego

Pójdzie Pan Bóg po rozum do głowy
Nie pasuje tu do nas ten nowy
Jego dusza nazbyt jest żywa
Więc z powrotem i dajcie mu piwa

A to piwo będzie przepyszne
Ja tam jeszcze jakoś się wślizgnę


Mosty

Mosty na blatach stołów,
Mosty na prześcieradłach.
Mosty na trzonkach noży.
Mosty na naszych gardłach.

Dłonie.


Lattarka

Jeszcze się lustro czasu lśni
Tak samo, choć inaczej
Ludzie sprzedają swoje sny
Sami nie wiedząc za co

Praktyczni aż do kresu dni
Lojalnie wielbiąc nudę
Wciąż w oczach przechowują łzy
Świadome tej ułudy

Najeść się strachu muszą więc
I szczęściem swym zapłacić
Nim przez wilgotny wiecheć rzęs
Naprawdę świat zobaczą

A kiedy w mroku błyśnie im
Cudowna latarenka
Pozbędą się fałszywych min
I zaczną szukać piękna

Coś do zrobienia każdy ma
Lecz w której stronie świata nie wie
Wszędzie zobaczy własną twarz
Wtuloną w rozgwieżdżone niebo

Za dużo chmur nad głową lecz
Kto ptakiem się urodził wie
Polecieć można jeszcze dalej
Przez światłoczułą życia mgłę

eR jak rondo

Mylą szczęściu
się numerki.
Nie ma to
znaczenia.
Godzi wszystkich
sygnał erki.
Nie to nie.
Do niedozobaczenia



Gdzieś jest takie lustro
 
Zedrzyj ze mnie świat.
Będę rad.

O chłam
mnie lustro okłam
 

Please publish modules in offcanvas position.