Justyna Żelazo
Urodzona 18 października 1989r. w Knurowie, z wykształcenia geodeta, nauczycielka zawodu w Zespole Szkół Budowlanych w Mielcu, a prywatnie ciekawa świata, często wędrująca górskimi szlakami, niespokojna dusza. Wiersze i prozę publikowała wcześniej na łamach raciborskiego Almanachu Prowincjonalnego.
Dolina Końca
ósma zero trzy.
unosząc się z popiołu mgły
ranni ludzie idą
w dolinie końca
ranni ludzie idą
rozpięta ona
pomiędzy wzgórzami bloków
szumiącym strumieniem głów
wyżłobiona
dołem
ranni ludzie idą.
ten z prawej szybko.
jeszcze go goni
senny omam szarży koni.
ta z lewej
z kwitkiem odprawiona,
zastanawiająca
ona.
jest ich więcej,
który pierwszy,
który prędzej.
zostawiają ciepłe słowa
jak bułeczki,
gnając cicho
coraz ciszej
w Niewiadomo.
Nawrócenie po przejściach
jak się zapętliłam
jak ja się okropnie zapętliłam
spłonęły moje pamiętniki
w ogniu pieca węglowego
jak się rozwinęłam
jak ja się okropnie rozwinęłam
tam gdzie należy, czyli
w kierunku niczego.
kamienie węgielne
położone
w fundamencie mojej grozy
moje wspomnienia
i wasze ciała
leżą w tych samych
opałach.
przesiewałam je ukradkiem
przez maleńkie sito
ale papier i płomień
to tylko
popiół.
ogień niczego nie oczyszcza
gromi, odrywa, gryzie
oto zgliszcza.
co mi z siebie zostało?
ostygły kołtun
martwego feniks
Panu Prezydentowi, epitafium kwietniowe
ta ziemia wcale nie jest taka płaska
kępa lasów, tu pagórek z niej wyrasta
w dotyku miękka, czarna, ił
pachnie jak proch, krew i dym
bez zdziwienia popatrzyłeś na szeregi
które stoją dość milcząco w miłej mgle
przecież takie powitania są na miejscu
w taki dzień, przy takim odejściu
uśmiech tylko przygasł Ci na chwilę
bo mundury są w zieleni jakiejś zgniłej
bo salut wymierzony w oficerską skroń
jest jak przyłożona do ich głowy broń
krzyczałbyś żeby nie strzelać,
ale dziś już nic nie krzyczysz
milczysz tylko pełny krzyku,
krzyk wymyślasz w ciszy.
pierwszy krok stawiasz na dywanie odchodzenia
spoglądając w twarze szare ze zmęczenia
liczysz ile lat czekali tu na Ciebie
by się znaleźć na rozkaz w oficerskim niebie
i nadszedł w końcu rozkaz, ostry, drżący
z Twojego gardła urodzony, żywy jakby dla żyjących
ruszyli marszem depcząc za sobą proch ziemi
nie zostawiając w niej śladów, nie poruszając kamieni
odeszli, a Ty myślisz, że jesteś już sam
ale nie, tłum przyjaciół gromadzi się u bram
pierwsza radość się miesza, z rozpaczą tej chwili
bo nie chcesz ich tu widzieć - chcesz, żeby żyli
krzyczałbyś żeby wracali,
ale dziś już nic nie krzyczysz
milczysz tylko pełny krzyku,
krzyk wymyślasz w ciszy.
Jeden strach
jeszcze jeden we mnie strach
że pamiętać przestanę
twoją prawdziwą twarz
że będziesz dla mnie krzyżem
płótnem, ozdobnikiem
w takiej chwili: obojętnej
tym co martwe i wyryte
odejdziesz powoli, pozwolisz
oglądać swoje, coraz mniejsze plecy
a z mojej słonej niegdyś soli
kryształy pozostaną,
mdłe jak proch i mętne
jeszcze jeden we mnie strach
że dziś jest chwila obojętna
że właśnie teraz tracę smak
patrząc na drogę, która kręta
przenosi cię w zaświaty
z obrazów, sklepień, desek
pełne odprysków i spękań
suche, pradawne, niedostępne.
Monolog jeszcze nie zagrany
albo ciemna albo jasna
nawet nie chcę lustra
albo coś we mnie jest
albo jestem pusta
albo słońce albo śnieg
patrzy na mnie z okien
albo nie wiem albo wiem
czy jestem człowiekiem
albo krok albo sen
albo noc albo dzień
złapie mnie albo nie
głupi albo ten co wie
czy się dam czy odwrócę
czy ucieknę czy powrócę
czy się poddam czy postawię
w twoje ręce to oddaję
w twoich dłoniach pozostawiam
żal i radość - wszystko na raz
moją kruchość moją stałość
moje to co pozostało
możesz okraść mnie do naga
lub kłamstwami otumaniać
zranić oddać i pochować
proszę nie każ ... decydować.
Plac Zbawiciela
oto brukowany czarnym granitem
Plac Zbawiciela
depczą go tłumy gapiów,
nie z przypadku
pytają między sobą niepewni
czy, aby który z nich
przed chwilą nie umarł
okazuje się, że wszyscy umarli
a ja stoję pośród
i nic nie rozumiem
podjeżdża miejski autobus
rozlega się szmer nie do zniesienia
kto zdoła wsiąść ten pojedzie
do nieba
pchają się wszyscy, ale ja
chcąc jeszcze trochę ugrać
bo nie jestem pewna
żadnego ze swoich uczynków
przepuszczam ich przodem
mówię sobie: to niby nic
a jednak coś dobrego,
każdy gram się liczy.
a potem, patrząc przez duże
trochę brudne szyby
oglądam się na tłum, który został
choć przepuściłam wszystkich
milczę, a on mnie wiezie
do złotej furtki zbawienia,
bo choć ładna, nie jest wielką bramą
raczej kojarzy się z niewielkim
przejściem do ogrodu mojej babci
zawiasy nie skrzypią
jeszcze tylko kilka miłych formalności
jakieś papierki do podpisania
i jestem
pamiętam tylko, że były białe.
nie plamiło ich żadne słowo czy kreska
piękny papier.
na znak próżności uśmiecham się:
czy to pierwsze,
czy ostatnie amen?
Domy nasze
czy - mimo wszystko
nie zbudowaliśmy domów marzeń?
ich fundamenty mają
zmienne twarze
ale w gruncie rzeczy
i z zaprawy takiej samej
czy - mimo wszystko
przed wiatrem nas nie chronią?
ich mury solidarne
związane chmurą burzową
ale chociaż runęły
są wsparciem i osłoną
czy - mimo wszystko
nie jesteśmy w nich wolni?
ich okna otwarte
wyłamane zamki od drzwi
ale wyrwano je dla nas
byśmy wejść i wyjść mogli
czy - mimo wszystko
gwiazdy nad nimi nie spełniają życzeń?
ich dachy pozwolą nam
przez strzechy półprzezroczyste
ale na tyle mocne
że staną tam
i powstaniec, i tatar, i skrzypek.
Potrzaskane
prawie wieczór
błyska awantura w oknach
przekleństwem
kura zmokła.
płaczą szyby
na kwaśno stłuczone
szkoda mi ich
ale nie otworzę.
tamte słowa, które sobie
nawzajem wbiliśmy
przeszywają na nowo
porozumień nitki.
ten szew jest wcale
niegeometryczny
tam w kącie rozprute leżą
szmatki naszych myśli.
mimo to
po sobie tylko znanej
drodze zakończenia
przebiega promień czysty
suszy łzy szyb
jego ciepła nadzieja.
przebiła naszą przestrzeń
ostra igła słońca
bierzemy ją do siebie
nie ma końca.
Eksport
wyeksportowałam moją pamięć
do chmury nad głową
i sięgam tam w chwilach
gdy najdzie mnie chęć
by chmura wydała
odpowiedź gotową
na haczyk pytajnika
albo pytajników sieć
wyeksportowałam swoje bogactwo
do skarpety zero – jedynkowej
tam żadna stopa nie stanie
nieuprawniona
zapachem pieniędzy
niechętnie obdarzy
a tylko dyskretnym „pik”
i przyzwoleniem monitora
wyeksportowałam przyjaciół
do takiego albumu zdarzeń
dzieje się tam dużo
i tylko wtedy gdy chcę
wiem co u nich
kiedyś i teraz
mam nasze urodziny
pogrupowane po pięć
coś zostało
kręci smętnie nosem
nie wie co robić
w takiej wielkiej ciszy
mruczy, że wierszy
dawnych nie pamięta
szelestu banknocików
i jak Marta krzyczy
długo szukałam ale jeszcze
nie wymyślono języka
w którym można by serce
z siebie wynieść i zapisać.
Słowo
zanim noc
i pierwotny dzień
zanim otworzyć oczy
zanim zapaść w sen
zanim pierwsze kiełki światła
dzieci irysów
kijanki błękitu
zanim piski, trele, trzaski
mimowolne ochy, achy
zanim pocałunek brzasku
i skomlenie na dachu
było słowo.
ale strach je wypowiedzieć
dreszcze mnie przechodzą
na samą myśl.
bo ona pyta
strasznie pyta
a co jeśli
jeśli
było słowo: nic?