Tomasz Pycior


Urodził się 30 stycznia 1941 roku w Trzcianie, w powiecie mieleckim. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Trzcianie w 1955 roku podjął naukę w Liceum Sztuk Plastycznych w Sędziszowie Małopolskim. Po ukończeniu drugiej klasy tejże szkoły powrócił do domu prowadzić gospodarstwo rodzinne. W 1960 roku rozpoczął pracę w WSK Mielec, a w 1967 roku zdał maturę w Technikum Mechanicznym dział budowy płatowca. W WSK Mielec pracował do 1980 roku, od 1987 rozpoczął pracę w Iglopolu w Trzcianie.

Pisanie wierszy to jego życiowa pasja, pisze wiersze , często satyryczne, ukazujące przywary otaczających go ludzi, także „wielkich” tego świata. W 2006 roku otrzymał wyróżnienie za wiersze „Tęsknota” i „Jeszcze Polska nie zginęła” w konkursie poetyckim w Tuszowie Narodowym „Ojczyzna to kraj dzieciństwa”, wyróżnienie w konkursie poetyckim ”Wola Mielecka w wierszu i opowiadaniach” za wiersz pt. ”Korzenie”, a w 2007 roku w regionalnym konkursie literackim „Strzeż mowy ojców strzeż ojców wiary” otrzymał wyróżnienie za wiersz „Pieśń o Matce Bożej”. 23 września 2009 r. w czytelni Gminnej Biblioteki Publicznej w Tuszowie Narodowym odbyła się promocja tomiku poezji "Zostawić ślad". Za swoje prace zdobył dwie nagrody, cztery wyróżnienia, oraz kilka listów gratulacyjnych i dyplomów.

Do tej pory drukiem ukazało się 8 autorskich tomików poezji, w tym jeden z fraszkami i innymi drobnymi utworami poetyckimi: Zostawić ślad (2009 r.), Rymowane myśli i spostrzeżenia (2010 r.), Sens życia (2011 r.), Wesele na wsi (2011r.), Historia powstania parafii Trzcianie (2011 r.), Fraszki i inne igraszki (2014 r.), Barwy rzeczywistości (2014 r.), Z życia wzięte (2015).

Artykuły:
1. Zostawic ślad
2. Rymowane myśli i spostrzeżenia
3. Wesele na wsi
4. Sens życia

zdjęcia z promocji
FILM
Promocja tomiku poezji Sens życia - cz.1
FILM
Promocja tomiku poezji Sens życia - cz.2

 


Tomasz Pycior Wesele na wsi , spektakl „Młody chce układać życie”
DK Grochowe 16.06.2013

link do filmu: http://youtu.be/K0F0IR4iqbU
montaż : Zbigniew Wicherski


WDZIĘCZNOŚĆ DZIECI

Siądź porozmawiać pomóż rodzicom ;
kiedy ? jak w pracy lub za granicą
kto z takim starym rozmawiać umie
przecie on życia dziś nie rozumie.

Nie ma komórki ni iternetu
o czym z nim gadać można człowieku
o dawnych czasach które nie wrócą
czy o nieszczęściach które zasmucą ?

W żadnym temacie nie mają racji
stary - to towar już po gwarancji
co się go trzyma choć to kosztuje
a on nie schodzi i zastępuje.

Dziś się to dziecko wszystkim zasłania
a gdzie jest wdzięczność, gdzie przykazania ?
gdzie wiara ojców Boża nauka
to jak ją wpoić, jak nikt nie słucha ?

Że żadna cnota dziś nie jest w cenie
stąd postępuje zezwierzęcenie
jak się utrzyma dłużej w tym stanie
to kanibalizm wkrótce nastanie.

Tomasz Pycior,  26.07.2015 r.


O PANIE (pieśń)

O Panie któryś jest nad nami
trudy naszego życia znasz
co dzień o pomoc Cię błagamy
zwracając w Twoją stronę twarz.

O usłysz Panie nasz błagalny głos
oddal nieszczęść i chorób od nas cios
by powróciła do nas siła
Zelżał nasz los.

A kiedy przyjdzie z tym światem rozstanie
swą dobrotliwą podaj dłoń.
Do serca swego przygarnij nas Panie
promieniem łaski ogrzej naszą skroń.

Zapomnij naszych myśli błędny tok
na miłosierdzie swoje skieruj wzrok
w dobroci swojej na wieczny czas
przygarnij nas.    

Tomasz Pycior     03.08.2015


CO MOŻNA

Co można zrobić jak się jest stary
jak nie działają już żadne czary
jak się nie rusza ręką czy nogą
jak już lekarze pomóc nie mogą.

No można usnuć taką riposte
że wezmę umrę lecz to nie proste
bo kto normalny sam sobie szkodzi
a zwłaszcza gdy śmierć doń nie przychodzi.

Jak się nic złego nie dzieje w głowie
choć pamięć sprawna tylko w połowie
nawet gdy sprawność znacznie podcięta
adres do domu dobrze pamięta.

Można z wszystkiego uczynić kpiny
można ciężarem być dla rodziny
można od dzieci doznać przykrości
no i krzywd wielu w swojej starości.

Można też złożyć grosików pare
zwiedzać krajobraz i miasta stare
szlakiem historii ruszyć po kraju
w każdym miesiącu nie tylko w maju.

Wszystko tak proste patrząc z daleka
a bliżej spojrzeć to temat rzeka
Tu nie dosłyszy, tam nie dowidzi
i własnych ruchów człowiek się wstydzi.

Więc można tylko wieczór i z rana
składając ręce w modłach do Pana
ocierać z łezki oczy, jagody
jagody wspominać jak to było się młodym.  

Tomasz Pycior      05.08.2015



WOŁAM DO CIEBIE PANIE

Skoro tylko wstaję z rana
natychmiast wołam do Pana
do mego Boga na niebie
i szukam go koło siebie.

Jak ubranie biorę na się
głos ze serca wyrywa się
niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus Bóg wcielony.

Kiedy idę do Kościoła
serce od radości woła
niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus Bóg wcielony.

Gdy na krzyżu ujrzę Pana
zaraz padam na kolana
usta me szepczą w pokorze
bądź pochwalon dobry Boże.

Kiedy w czasie podniesienia
z sercem pełnym uwielbienia
wznoszę wzrok swój i w pokorze
wielbię Ciebie dobry Boże.

A wieczorem dobry Boże
zanim sen me oczy zmorze
Dzięki Tobie czynię Panie
za Twe nade mną czuwanie.

Kiedy przyjdzie dobry Panie
moje z tym światem rozstanie
nie wypuść mnie z swej opieki
bym pozostał Twój na wieki.

Tomasz Pycior    19.08.2015



POLITYKA

Wszystko co dzisiaj człowiek dotyka
właściwie mówiąc to polityka.
Co będzie w kraju, w rolnictwie, sporcie
jest polityką w każdym resorcie.

Między partyjne o władzę spory
kto teraz wygra bliskie wybory,
kto tu premierem państwa zostanie,
komu powierzy lud zaufanie.

Jakich się zasad Prezydent ima
co obiecywał dziś nie dotrzyma
jak obietnice miałby sforsować
ile to wszystko będzie kosztować ?

Jak dziś rolnictwo wybawić z nędzy
skąd na to wszystko dostać pieniędzy
gdy straszna susza ten kraj dotknęła
a nawet banków nie ominęła.

A tu uchodźców pcha się tłum dziki
mało że z Syrii, jeszcze z Afryki
Przyjaźń sąsiedzka dziś się zachwiała
a w kraju wojna już rozgorzała.

Miało być miło i zgodnie właśnie
tę politykę niech piorun trzaśnie !
Nie ma pieniędzy , braknie nam chleba
Jeszcze nam tylko wojny potrzeba.

Do głowy myśli przychodzi mrowie :
Czy ten świat cały stanął na głowie ?
W rzekach brak wody - budujemy wały
czy mózgi też nam wyparowały ?

Tomasz Pycior    20.08.2015 r.

 


 

Uroki życia

Piękny ten świat, gdy w letnie dzionki
Słoneczko złotem lśni,
Gdy nad polami dzwonią skowronki,
Kocham to ja i ty.
Piękny, gdy w wieczór słońce zachodzi
Za góry i drzew konary,
Najdłuższy cień wraz z tobą chodzi
I budzą nocne mary.

Piękny, gdy w ciepłą noc gwiaździstą
Po niebie księżyc kroczy,
Gdy pierś twa chłonie woń drzew czystą,
A w niebo wlepiasz oczy.
Lecz najpiękniejszy jest o świcie,
Słowik się ze snu budzi,
Jak człowiek kocha, tchnie w nim życie,
Jest najszczęśliwszym z ludzi.

Urzeka wiosną, czaruje latem
I dziwi się jesienią.
Czy denerwuje cię zimą zatem?
Czy twe poglądy się mienią?
A gdyby jednak wszystkie pory życia
Przeżywać jednakowo,
I zawsze byłoby coś do odkrycia,
Brać życie nie nerwowo.

A zawsze kochać, zawsze rozumieć
Następstwa i przyczyny,
Może przebaczyć, przemilczeć umieć
Obrazę, potwarz, drwiny.
Stanowczą ręką trzymać na wodzach
Swe nerwy, uniesienia,
Większe wrażenie zrobisz na wrogach
I bliższyś pogodzenia.

Może ktoś przezwie cię flegmatykiem
Lub spyta, co masz z tego?
Lecz tyś równania jest grafikiem
I wzorem dla każdego.
Śpiewać nie będą ci w podzięce,
Nie licz na dziękowanie,
Czyste sumienie, czyste serce
Tobie za wszystko stanie.

04 listopada 1992 roku

 


Coś o sobie


Nie widziałem cudów świata,
Nie na dworach życiem wiódł.
Moje życie z wsią się splata,
A rzeźbił mnie znój i trud.

W wiejskiej chacie urodzony
Edukację z życiem brał.
W wiosce też szukałem żony,
Bym z nią wspólny język miał.

Miłość ziemi swej Ojczyzny
Z mlekiem matki dzieckiem ssał.
Jej boleści, rany, blizny
W swoim sercu zawszem miał.

Stąd ją kocham, jak swą matkę,
Wszakże matek miałem trzy:
Jedna rodzi, druga karmi,
Trzecia łask swych daje mi.

Matko Boża – mnie grzesznika
Nie odpychaj, strzeż i chroń.
Ja prostackie swoje życie
Składam w Twą Matczyną dłoń.

A na ziemskim tym padole
Póki duch się we mnie tli
Moje czyny, myśli, wolę,
Pozwól ofiarować Ci.

Niech przygarną twe ramiona
To, co u stóp składam Twych.
Moją muzą była żona
Natchnień dobrych i tych złych.

Życie moje już przygasa,
Jeszcze tli się ducha żar.
Jeszcze pisak w ręku hasa
I w tym właśnie życia czar.


22 listopada 2002 roku


. . .

Wiatr niesie radość w majowym powiewie,
A raben wdzięcznie kwili gdzieś na drzewie,
W którego cieniu ja chwilę usiadłem
I w taką oto zadumę popadłem.

Kraj bliski sercu stanął przed oczami,
Kraj oddzielony lądem i morzami.
Kraj, co był dla mnie gniazdem jak dla ptaka,
Kraj ukochany przez serce Polaka.

Tam moja matka, co mnie urodziła,
Tam moja ziemia, co mnie wykarmiła,
Tam moja żona krząta się u chatki,
W której zostały moje lube dziatki.

Rwany tęsknotą, żal mi duszę ściska,
Patrzę na ptaka – łza mi z oczu tryska.
Widać w nim radość, bo wesoło śpiewa,
A moje serce cierpi, ubolewa.

Szczęśliwe ptaszę, bo nie zna tęsknoty,
Nie zna uczucia żalu, ni zgryzoty.
Zawsze znajdzie wyjście jeśli jest w potrzebie,
A jak ma rodzinę, no to blisko siebie.

Wszystko to prawda, co dotyczy ptaka,
Prawda, że tęskni serce Polaka.
Nie każdy w życiu może być ptakiem,
Polakiem zrodzon – zostaniesz Polakiem.

Springfield, 23 maja 1981 roku


Krwią męczeńską spłynął Katyń

Nad Katyńskim lasem, mgła zawisła sroga.
Wśród mgieł krzyk, płacz, lament wznosi się do Boga.
Pośród dymu, huku, języków płomieni,
Ulatują dusze z ciał żywcem pieczeni.
A cóż to za straszna chwila, taka sroga?
To kwiat Polskich dzieci ze skargą do Boga.
Bo lat siedemdziesiąt ta ziemia zabrała,
Kwiat inteligencji, tu leżą ich ciała.
Dlatego, że wiernie przy Ojczyźnie tkwili,
Tu za nią swe życie w ofierze złożyli.
Dziś z hołdem wdzięczność ekipa zdążała
I ta katastrofa okrutna się stała.
Razem z Prezydentem, senat i posłowie,
Najważniejszych działów, władz polskich szefowie.

Kilku generałów, księża i biskupi,
Zestaw polskich mózgów ten samolot skupił.
Był były prezydent Kaczorowski, który
Tu w czterdziestym roku sam uniknął kuli.
I ci, dzięki którym kraj wszedł do wolności,
A także legendy tej Solidarności.
Przed siedemdziesięciu laty, zbrodnia tu spełniona,
Która jeszcze dotąd, nie jest rozliczona.
Dziś znowu tę ziemię Polska krew zrosiła,
Tragedia, ten biedny lud osierociła.
O biedna kraino, gdyby ci Rodacy,
Co za Ciebie giną, wzięli się do pracy
I po garstce ziemi z Ojczyzny zabrali,
Toby dłońmi swymi Polskę usypali.

I znów Zygmunta dzwon poniósł smutny ton,
To wielkich ludzi zgon swym jękiem głosił on.
Wspomnienia nie starte łez potoku warte.
W dniu niezapomnianym, Papież był chowany.
A ile takich dni w pamięci naszej tkwi?
Lotnictwa polskiego kwiat, tragicznie na ziemię spadł.
Tyle nieszczęść, krzyżów zda się,
Spadło na nas w krótkim czasie.
Czy nie znak do dla nas nakazany z nieba,
Że nam się pod krzyżem zjednoczyć potrzeba.
Bo tylko pod krzyżem tylko pod tym znakiem,
Polska jest Polską, a Polak Polakiem.
Że czas skończyć kłótnię, niesnaski i spory,
Bo nadszedł czas próby, smutku i pokory.
A któż nas przed zgubą sieroty uchroni?
Chyba Matka Boża! Wołajmy więc do Niej.

Nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas,
Matko, nie opuszczaj nas.
Matko pociesz, bo płaczemy.
Matko prowadź bo giniemy.
Ucz nas kochać, choć w cierpieniu,
Ucz nas cierpieć, lecz w milczeniu..

10.04.2010r.

 


SMOLEŃSK

Nad smoleńskim lasem wielka łuna świeci
To w tym ogniu giną nasze polskie dzieci.
Wnętrze samolotu gdy w ogniu stanęło
Jakby je na ziemi piekło ogarnęło.

Do pasa lotniska sekund brakowało,
Kiedy to potworne nieszczęście się stało.
Właśnie lewym skrzydłem o drzewo zahaczył
I jak ranny orzeł sterowność utracił.

Cielsko samolotu z ziemią się spotkało,
Przy takiej szybkości w proch się rozleciało.
Wewnątrz nastąpiła tam śmiertelna trwoga,
Bo w ogniu znalazła się cała załoga.

Nikt z tej katastrofy nie pozostał żywy
I cudu nie było, tylko szok prawdziwy.
Choć wiele wypadków lotniczych już było,
Nieszczęście tej miary pierwsze się zdarzyło.

By dwóch prezydentów i z jednego kraju
Choć różnica wieku wraz poszli do raju.
Dziesięć najgłówniejszych w armii generałów
I przedstawicieli ważnych w Polsce działów.

Trzech wicemarszałków i trzech senatorów,
Piętnastu posłów, kilku członków BOR-u,
Biskupi, kapłani też dziesiątek bity,
Lekarze i bliscy z prezydenckiej świty.

Kwiat inteligencji, kadra doświadczona
Cały ciężar państwa był na ich ramionach.
Przed siedemdziesięciu laty kiedy tu zginęła
Tak i teraz męczeńską krwią ziemia spłynęła.

O nieludzka ziemio! Polską krwią zroszona;
Tyś szczątkami Polaków na wskroś przesycona.
Tyś okupem największym za wolność. Płacona
Jeszcze po siedemdziesięciu latach odnowiona.

Ci, co na miejsce kaźni swych ojców jechali,
Po raz drugi od Ciebie takich zdrad doznali.
Tyś już własnością Polski, polską krwią kupiona,
Bo od tej krwi polskiej – tyś sama czerwona.

Logicznego brak tu jest uzasadnienia;
Jaki cel ta tragedia miała do spełnienia?
Czy aż takiego wstrząsu trzeba było,
By polską krzywdę reszta świata zobaczyło?

A może to przestroga dla tych, co zostali,
By szkalowania innych wreszcie zaprzestali.
By jak misję traktować poselskie mandaty
Nie gryźć się o stołki, jak psy o ochłapy.

Niech pamięta Polak; Polka go zrodziła
I że polska ziemia jego wykarmiła.
Niech dług swój z honorem swej Ojczyźnie spłaci
A wtenczas będziemy silni i bogaci.

11.04.2010 r.


Kruchość życia

Jak się coś zaczyna, kiedyś skończyć musi.
Tu historię życia też poruszyć kusi.
Niewinnie poczęte, a walczy o życie.
Chce prawa do niego potwierdzić niezbicie.

Choć z pomocą innych, jakoś stawia kroki.
Z latami wyruszy sam w ten świat szeroki.
Musi tylko nabrać pewności i wiary,
Żeby poznać życia tajniki i czary.

Niełatwa to sprawa, twierdzę jak tu stoję,
Wiedzieć jak pokonać trudności i znoje.
Bo taka jest prawda o życiu niestety,
W większości zależne właśnie od kobiety.

Są jednak przypadki, a jest ich niemało
Od płci niezależnie cierpi każde ciało.
Czy to przez chorobę, samotność, rozstanie,
W końcu nie przewidzi nikt, kiedy nastanie.

Słuszną nazwą tego będzie przemijanie.
Żal, smutek niosące, to jest to rozstanie.
W większości, to każdy ma kogoś bliskiego,
Który w jakiś sposób przystaje do niego.

Kocha, przywiązuje, dzieli wspólne trudy,
Jada z jednej miski, pierze wspólne brudy.
Aż tu w jakimś czasie coś złego się stało,
Z niezależnych przyczyn jedno pozostało.

I bez pożegnania, bez jednego słowa,
Odszedł i to życie trza kleić od nowa.
Ile wtenczas żalu, ile łez wylanych,
Ile słów zostało niewypowiedzianych.

Prac niedokończonych i spraw niezamkniętych
Ile planowanych, nawet niezaczętych.
Ile bliskich zostało, że nie pomnę dzieci
On odszedł! Niech mu Światłość Wiekuista świeci.

Jeszcze jak dane mu było się nacieszyć życiem;
A jak młody, co mówić? Że stąd odszedł z niczym.
Odszedł, po nim kamień grobowy zostaje.
Zostałem przy życiu do myślenia daje.

Że wszystko, co tutaj zgromadzić się dało,
Dalej za nim nie pójdzie. Na ziemi zostało.
Że nie dobra zdobyte są dla Boga tronu
Lecz dla dobra duszy trzeba spuścić z tonu.

Dla żywych, tylko wspomnieć pozostało,
Że odchodzi człowiek, jakich bywa mało.
I że próżni po nim zastąpić nie sposób
Bo nie ma na ziemi identycznych osób.

14.04.2010 r.


O śmiechu prawie wszystko

Choćby rodzina na mnie się wściekła,
Cała publiczność mnie się wyrzekła,
Albo pół świata stało na głowie –
Nikt nie zaprzeczy, że śmiech to zdrowie!

Śmieją się dzieci, śmieją się młodzi,
Śmieją się starzy, bo co im szkodzi,
Śmieją się ludy i śmieją rody,
Kiedy do śmiechu znajdą powody.

Śmiejmy się szczerze z żartów, kawałów,
Śmiejmy się z pysznych i ideałów,
Z niewinnych figlów, udanej psoty
I z polityków, i ich głupoty.

Śmiejmy się z biedy i beznadziei,
Z błaznów, krętaczy i ze złodziei,
Z tych, co by chcieli, ale nie mogą,
Z tych, co nie dadzą przejść życia drogą.

Śmiech bywa słodki, szczery, naiwny,
Chytry, zgorzkniały i całkiem dziwny,
Kapryśny, kwaśny czy hałaśliwy,
Ładny i brzydki lub urągliwy.

Według odczucia lub też przyczyny,
Różne w uśmiechu stroimy miny.
Nawet nie zawsze wie o tym głowa
Jak się w uśmiechu buzia zachowa.

Najcudowniejszy jest uśmiech dzieci.
W źrenicach szczęścia iskierka świeci,
Czasem przez łzę, jakby z nadzieją,
Że starsi uśmiech ten zrozumieją.

Drugi, od młodej pary wysłany,
Jest dziwnym szczęściem nacechowany,
Niczym anielski, tak chciało by się
Jego zachować na całe życie.

Trzeci, dobroci – mądrej, dojrzałej,
Co daje spokój ludzkości całej.
Ma wyciszenie i ukojenie,
Tak pożądany niczym zbawienie.

Jest jeszcze uśmiech od reszty inny,
Taki na czasie – tolerancyjny.
Ja z niego śmieję się ust kącikiem,
Bo każdy uśmiech – jest odprężnikiem.

07 marca 1996 roku

 


Pies i kot

Na podwórku, gdzieś pod płotem,
Młody pies bawił się z kotem.

A miła to była zabawa:
Podskoki, koziołki, ucieczka, obława.

Sam styl tej zabawy, ten zapał uparty
Wskazywał na przemiłe obustronne żarty,

Że patrząc się nań z boku tak by się zdawało,
Że uczucie przyjaźni wiecznie będzie trwało.

Aż tu przy jednym z wywrotów mocniej przyduszony
Zamiauczał z bólu kocur dziwnie napuszony

I wystawił pazury, będąc w gniewu sztosie,
Drapnął nimi boleśnie psa po miękkim nosie.

Pies – by nie być dłużny fałszywemu kotu
Warknął, kłami błysnął, odwrócił sierść grzbietu

I już miał kłapnąć kota goniąc za nim w lewo,
Lecz ten zdążył już dopaść tam rosnące drzewo.

I z kocią zręcznością wspiął się nań szczęśliwie,
Tylko pies został pod drzewem szczekając zjadliwie.

Odtąd o skłóconych powiadali potem,
Że niejeden z niejednym żyją jak pies z kotem.

Stąd przysłowie bardzo stare:
„Każdy żart ma swoją miarę”.

04 lutego 1979 roku


Jak postrzegam świat

Już od wielu, wielu lat
Kocham życie i ten świat.

Świat dziecięcy, świat młodzieńczy,
Co się zawsze do mnie wdzięczy.

Podziwiałem świat dojrzały,
Był ciekawy i wspaniały,

Tajemniczy i nieznany,
Poznawany, odkrywany.

Żyłem w nim i w nim żem tkwił,
Bo ten świat – mym światem był.

W każdej chwili, w każdej porze,
W świt, skwar, mrok czy zmierzchu zorze,

Czy to w upał, deszcz czy mróz
Podobał mi się i już.

Podziwiam Twe dzieło Boże,
Piękniejszego być nie może.

02 czerwca 2001 roku

 


 

Westchnienie do Boga

Kiedy się budzę, kiedy wstaję z rana,
Nim zwykłą zacznę pracę,
Najpierw uklęknę i wołam do Pana.
Modlitwą ten dzień zacznę.

Dziękuję Bogu za to, że przeżyłem,
Że jeszcze dach mam nad głową,
Że żadnej klęski sam nie doświadczyłem,
Że szczęście i dostatek jest moją połową.

Kiedy w południe jękną głośno dzwony,
Zadumam się, westchnę może,
A myśl dziękczynna biegnie w nieba strony,
Z Twojej woli żyję Boże!

Po dniu całym spracowany
Nim odpocząć się położę,
Na kolanach, zatroskany,
Tobie dzięki czynię, Boże.

Za to słońce, co tak grzało,
Za ten wiatr, co wiał na pola,
Że mi się pracować chciało,
Za to, że chleb rodzi rola.

Za to, co się dziś zdarzyło,
Za ten piękny śpiew skowronka,
Za wszystko, co mnie cieszyło,
Za kwiat, co wyrasta z pąka.

Za wstające ranne zorze,
Za zmierzch, co zapadł za słońcem,
Wszystko Ty mi dajesz Boże,
Tyś początkiem mym i końcem.

05 lipca 1993 roku


PIOSENKA O PAPIEŻU POLAKU
Na melodię: Góralu, czy ci nie żal

Raz w Polsce Papież się zrodził,
Co po polskich górach chodził.
I lubił pływać kajakiem
I wędrówki górskim szlakiem.

Ref. A zawsze mu było żal
tych polskich gór i tych hal. (bis)

Kochał on młodzież i dziatki
I dróżki polne i kwiatki.
I chaty wiejskie rozsiane,
I dachy na nich słomiane.

Ref. I piosnki, co śpiewał bór,
I echo, co niosło wtór. (bis)


DLA UCZCZENIA PAMIĘCI NAJWIĘKSZEGO Z POLAKÓW, KAROLA WOJTYŁŁY
Na melodię Zapada zmierzch

Wśród wszystkich nazwisk otoczonych sławą,
Autorytetów świata, wielkich serc,
Choć wielu z nich tkwi pod polską buławą,
To Papież Polak najsławniejszym jest.
Z skromności swej i z dużej wiedzy znany
Przez cały świat naukę niesie swą.
Za prawość ducha WIELKIM mianowany,
W obliczu śmierci niesie godność tą.
A kiedy stawał przed obliczem Pana,
żeby rachunek z ziemskiej misji zdać,
Świat się pogrążył w modłach na kolanach,
By za nim prosić Boga – i żegnać.
I prawie wszystkie państwa i narody
Oddały Jemu szacunek i cześć!!!
Pod kątem tym historia nie zna zgody,
Aby któremu władcy taką nieść.
Niech sława cnoty Jego nie zaginie,
I niech przez wieki pośród wiernych trwa.
Czysta – jak myśl, co z głębi serca płynie,
A w trudnych chwilach niech nam przykład da.

 


Pogrzeb śp. ks.Prałata Michała Winiarza

Smutno dzwony zabiły.
Jęk, płacz słychać w ich glosie!
To z żalu, że do mogiły
Ten, co powołał je poszedł.

Ten, co im tu miejsce zgotował
Co stworzyć je kazał i ochrzcił.
Co bogu świątynie zbudował
I z ludu uczynił kościół.

Ten, co w służbie Boga
Przez lat sześćdziesiąt pięć stawał
Wiernym wskazywał, gdzie doga
I dobry przykład dawał.

Ten, co chrzcił nasze dzieci,
Uczył życia i wiary.
Co łączył sakramentem
I błogosławił pary.

Ten, co w ostatniej chwili
Z Wiatykiem i pociechą
Szedł - nie raz pieszo gdzie żyli
W wiejskich chałupach pod szczechą.

Nie bacząc na pogodę
Jaka na dworze się działa
Prowadził w ostatnią drogę
Swoich parafian ciała.

Dziś Jego powołał Pan Bóg
Kiedy wiekiem strudzony
By wedle Jego zasług
Był dobrze nagrodzony.

Żegnamy Cię Ojcze kochany
I polecamy Cię Bogu
My Twoje sieroty ze Trzciany
Bo Tyś już na Boskim progu.

Dziękujemy serdecznie
Za lat pięćdziesiąt z nami
O pokój Twej duszy wiecznie
My dziś prosimy ze łzami.

Przyjmij Panie sługę godnego
Twego Boskiego wejrzenia
Weź do Królestwa swego
Wiernego do ostatniego tchnienia.

 


Życie na kredycie

Podpatrzyłem kiedyś kilku emerytów,
Jak robili zakup za wpis do zeszytu.
A co najciekawsze, śmieszne - może wiecie?
Każdy miał swą stronę niczym w Internecie.

I każdy do pełna torbę naładował,
Jak coś nie wchodziło, w reklamówkę schował.
Potem tylko palcem na zeszyt pokazał
I sprzedawca wpisał, i się nie obrażał.

I spokojnie czekał aż do rent wypłaty,
A czasem i dłużej, dzieląc dług na raty.
Pomyślałem: małe są emerytury
I nie można żyć za nie płacąc z góry.

Ale szlak mnie trafił - wiecie, rozumiecie,
Przecież żyć nie można wiecznie na kredycie!
Ten budżet co bierze, trzeba rozplanować,
By żyć na bieżąco, a nie wciąż borgować.

Biednych można dziś spotkać w każdym narodzie,
Ale wiele z nich z własnej winy jest o głodzie.
A żeby oddać całą prawdę bez obciachu,
To wieku na własne życzenie nie ma swego dachu.


Zegar życia.

Wieczór nastał głęboki
Słońce dawno już zaszło
Ciemnych chmurek obłoki
Skryły wioskę i miasto.

Za ich firany ukryty
Piękny nieba firmament
Świat cały w mrok spowity,
Widać w powietrzu zamęt.

Tylko śniegowe płatki
Cicho lecą na ziemię
0 różnych wzorach łatki
Na chmurkach zima drzemie.

A ja siedzę przy oknie.
Cisza w uszach mi dzwoni,
I rozważam samotnie,
Jak to życie czas goni.

Co tylko minęła wiosna
Latem byliśmy młodzi
Już mija jesień radosna
I zima życia nadchodzi.

I jakoś tak posmutniało,
Radości brak powodu.
Jakiś wewnętrzny głos woła,
By się zbierać do odchodu.

I tylko zegar uparty
Jak bomba cicho tyka.
Był świat przed nami otwarty,
Ale już się zamyka.


STAROŚĆ

Piękne życie jest młodemu.
Lecz nie takie dorosłemu.
A na pewno - nie wiem, czemu,
Takie przykre jest staremu.

Mówię nie wiem, lecz zgaduje;
W tym, co stare - coś się psuje
I usterek nie wyliczy,
Czego kolwiek to dotyczy.

Bo człowiek, to też maszyna,
Co na starość się zacina.
Zda się, że w porządku z głową,
Traci zdolność przepustową.

Słabnie pamięć, słuch i oko,
Nie podskoczy już wysoko,
Bo mięśnie ponaciągane,
A stawy powybijane.

Twarz blednie, a glos gdzieś znika,
Podobny do nieboszczyka.
Postać zgięta, no, bo chora
I przypomina upiora.

Palce krzywią się jak szpony.
Co raz rzadziej ogolony.
Mało siwy -jeszcze łysy
I co raz mniej zjada z misy.

Spać nie może, leży wiele.
Co raz częściej jest w kościele
I do Boga oczy wznosi,
O lekką śmierć dla się prosi.

A kysz! Myśli moje czarne.
Czemu życie takie marne?
Nie wiem, z jakiego powodu,
Nie jest takie, jak za młodu.

Urodzony 8 grudnia 1995 roku w Mielcu. Ukończył szkołę podstawową w Maliniu, Gimnazjum Publiczne im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym i III Liceum Ogólnokształcące w Mielcu. Obecnie student Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie na kierunku teologia. W roku 2014, po zdaniu matury podjął pracę w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym.

Debiutancką książkę „Alfabet szyfru”, wydał w roku 2015, nakładem wydawnictwa Novae Res.

Druga książka została złożona w wydawnictwie. Trwają prace nad trzecim dziełem autora.

 
 



Jestem, jaki jestem, zamknięty w pewnym schemacie. Nie chciałem tego wszystkiego, przerosło mnie to tak zwyczajnie i bez przebaczenia. Po prostu starałem się uratować to dziecko, chciałem to zrobić, osłabiając jego matkę, minimalizowałem możliwe straty, niestety wszystko poszło nie tak… Czy to moja spowiedź? Możliwe, ale nie chcę rozgrzeszenia, bo to ja podjąłem decyzję i stworzyłem potwora, jakim jestem. Nic nie jest tak proste, jak nam się wydaje, dobro przestało lśnić, świecąc w oczy. Hm… poprawka: ono ciągle lśni, tylko uodporniliśmy się na jego światło. Zeszliśmy do podziemi, zaczęliśmy hodować swoje bestie. Sapkowski pisał, że do zabijania potworów zostali stworzeni wiedźmini, dzisiaj nie mamy takiego komfortu, bo pojawiła się mała subtelna różnica. Gdy Gerald przyjmował zlecenia, wiadomo było, kto jest potworem i kto przez niego cierpi. Wszystko się zmieniło. Dlatego nie szukajmy potworów w ludowych bajaniach i opowiadaniach fantasy, wystarczy się rozglądnąć. Nie jestem zły, dopasowałem się do świata może nawet lepiej niż inni, czy to moja wina? Czy moja wina polega na tym, że urodziłem się tutaj, gdzie się urodziłem? Na tym, że miałem takich rodziców, a nie innych? Nie..., moja wina polega jedynie na jednym. Nie potrafiłem kształtować siebie na własną rękę, to, co mnie formowało, było poza mną, kolejne wydarzenia i osoby. Jestem słaby, ale żyję, jeżeli umrę, cóż to zmieni? Po prostu ktoś dotknął mnie w najgłębszym możliwym punkcie, w takim, który mam prawo kontrolować tylko ja. Możecie zapytać: „dlaczego to było takie ważne?”. Nie będę się trudził i wymyślał usprawiedliwienia, bo to bez sensu. Chciałem się zemścić, to była zwykła, naturalna zemsta, oko za oko, nieprzemyślany ruch, działanie pod wpływem bardzo silnych emocji i bodźców, cała moje przeszłość, a w szczególności dzieciństwo odezwało się w tamtej chwili z siłą większą niż pocisk przeciwpancerny. Nasuwa się kolejne pytanie... Czy postawienie na wadze ślepej zemsty i losów dziecka było właściwe? Tak! Ból za ból, cierpienie za cierpienie. Przecież oko nie jest tak samo cenne dla niewidomego jak dla tego, który widzi. Rzeczy, istnienia, które mamy poniekąd w naszej władzy, nigdy nie są równorzędne! Sami wartościujemy to, co posiadamy.

Analizując sytuację, wysnułem wnioski, że Amiss nie będzie się bronić, że jest pozbawiona jakiejkolwiek możliwości defensywy psychologicznej i fizycznej. Pomyliłem się i mój błąd kosztował…, ale nie żałuję. Jaka w tym wszystkim moja wina? Nawet jeżeli intencje były złe, to mimo wszystko chciałem ułatwić życie Amiss i chłopakowi. Ale ona zabrała całego mnie, zabrała, gdy przekroczyłem próg jej mieszkania, widząc biedę, w jakiej żyła. Ja pozbawiłem ją tego samego. Ludzie się mszczą z powodów dużo bardziej irracjonalnych. Nie wiem, czy jestem lepszy, na pewno nie gorszy... Ile razy ludzie zabijali dla pieniędzy? Ile razy zabijali, aby zachować swoją pozycję? Ile razy zabijali, aby utrzymać się przy władzy? Robili to dla siebie, dla martwych pociągów natury! Czym się ode mnie różnią, codziennie pędząc za tymi wszystkimi bzdurami...? Jestem jednym z was, jestem człowiekiem! Pokonywanie słabości to zadanie nudne i pozbawione sensu, to ma niby być cel życia? Nie przekonuje mnie to. Mam gdzieś to wszystko, nie chcę być lepszy, a już na pewno nie idealny. Nie chcę już rozumieć mechanizmów świata, wszystko mi jedno. Czy mam się zabić? Po co? Co to zmieni? Kolejny z siedmiu miliardów ludzi umiera... Nic nieznacząca statystyka. Wierzyłem jedynie w to, co odeszło, to, co mnie napędzało, a teraz nie zostało mi już nic. Nie potrafię pokładać nadziei w żadnym z bogów, nie jestem w stanie zaufać, oczekując na nirwanę Buddy, harem Allaha czy boży raj. Wybrałem, że nie będę czekał do śmierci, aby dowiedzieć się, czy faktycznie istnieje coś w rodzaju nieba, czy nie. Może to głupie, że przeliczam wszystko na zyski i straty, ale gdy okłamuję samego siebie w ten sposób, to zrzucam z siebie odpowiedzialność za wszystkie popełnione błędy. Kłamstwo, które codziennie sobie powtarzam, stało się moją jedyną nadzieją. Moje życie to tchórzliwa ucieczka, ale z pewnością bardzo wygodna. Siedziałem na kanapie oszołomiony mnogością moich myśli. Powoli, coraz płynniej przechodziłem w stan podobny do snu. Tak jak po wzięciu LSD zacząłem widzieć i słyszeć coś, co wydawało się halucynacją, ale to nie były omamy. To, co widziałem, było o wiele bardziej realne niż wszystko, co obserwowałem na co dzień. To dziwne, wtedy postawiłbym na to cały mój majątek. Widziałem po kolei wszystkie wydarzenia, których byłem głównym bohaterem. Nagle zapanowała ciemność, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła i kolory.
– Nie znasz mnie. – Nagle, gdzieś za plecami usłyszałem głos. Dziwny, nie składał się z dźwięków i nie docierał do moich uszu. Słowa trafiały prosto do mojej głowy, mój rozum je chłonął.
– Wybacz, ale dzisiaj już nic mnie nie zdziwi, jeżeli oczekujesz pytania w stylu: „kim jesteś”, to muszę cię rozczarować, trafiłeś pod zły adres – odpowiedziałem ironicznie. Co dziwne, mimo że wszystko, co do mnie docierało, omijało zmysły, to kiedy chciałem coś powiedzieć, musiałem używać normalnej mowy.
– Nie oczekuję od ciebie pytań tylko odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Po co ci one, przecież podobno wszystko wiesz... – zachęcony do mówienia kontynuowałem. Po tym, jak wykazałem chęć rozmowy, przed moimi oczami pojawił się obraz, widziałem samego siebie siadającego na krześle w ciemnym pomieszczeniu. To było jak oglądanie filmu. Zauważyłem jeszcze, że na oparciu krzesła było wygrawerowane słowo „Conscientiam”.
– Nie chcę słuchać odpowiedzi, chcę, abyś ty usłyszał pytania.
– Proszę, więc pytaj...
– Dlaczego ludzie we mnie nie wierzą?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że cię nie widać, nie potrafią udowodnić twojego istnienia – zatrzymałem się na chwilę, szukając kolejnego argumentu – albo patrząc, ile jest zła, zwyczajnie wątpią, że możesz być. Muszą zmierzyć i zważyć, aby cokolwiek... było.
– Gdyby zła miało nie być, musiałbym unicestwić człowieka.
– Ludzie muszą wiedzieć, są zmienni jak chorągiewka na wietrze. – Zrozumiałem co do mnie powiedziano, ale nie potrafiłem wybrnąć.
– Nie pytam o wiedzę, nie chcę, żeby wiedzieli. Pytam, dlaczego nie wierzą?
– Może po prostu tak jest łatwiej? Gdy cię nie ma w ich świadomości i w ich poczynaniach, nie muszą przestrzegać twoich zasad... –nie miałem pojęcia, skąd przychodziły mi do głowy twierdzenia, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem.
– A w czym one wam przeszkadzają? Czyż nie są czymś naturalnym?
– Są nudne i staroświeckie... Już nikomu nie zależy, aby ich przestrzegać. – Rzucałem krótkie i konkretne odpowiedzi, które wydawały mi się słuszne, ale za każdym razem okazywało się, jak płytkie jest moje myślenie. Coraz bardziej zdziwiony pozostawałem jednak przy swoich przekonaniach.
– I gdy się ich wyrzekliście, staliście się szczęśliwi?
– Co to za pytanie, co ty niby masz do zaoferowania? – Wiedziałem, że moje rozumowanie zmierza donikąd, przestraszyłem się, dlatego też przejąłem rolę pytającego.
– Skoro jestem nudny, to dlaczego każda młoda dziewczyna wzywa mnie, gdy umiera jej ojciec, dlaczego każdy bity chłopiec modli się do mnie, aby kolejny cios ojca już nie bolał, dlaczego przed operacją każdy z twoich pacjentów wzywał moje imię, dlaczego?
– Ludzie muszą w coś wierzyć... – powiedziałem bez przekonania, sam miałem wątpliwości co do sensu moich słów.
– Po co? Wierzycie, kiedy jest to dla was wygodne...? To nie wiara, lecz zwykły fałsz.
– Ale przecież... – chciałem coś powiedzieć, aby usprawiedliwić chociażby samego siebie. Ale zatrzymałem się, wiedziałem, że coraz bardziej się pogrążam.
– ...Mogę wam dać więcej, niż każdy z waszych uczonych, filozofów i naukowców zdoła sobie wyobrazić. Mogę dać jednemu człowiekowi więcej, niż pragnie cały świat, odkąd go stworzyłem. Czy w zamian oczekuję tak wiele, czy oczekuję czegoś nadzwyczajnego? Dlaczego nie potraficie mnie kochać? Gdybyście tylko chcieli przyjąć mój dar..., bylibyście doskonali. Wolicie się buntować, buntować nie przeciwko mnie, lecz przeciwko wam samym. Ja jednak czekam na was ciągle, zawsze...
– Obserwujesz sytuację na ziemi i wiesz, co się dzieje, co wyprawiają ci twoi niby słudzy... – rozłożyłem ręce, dając wyraz swojej ciekawości.
– Powołałem miliony apostołów, którzy codziennie żebrzą o jedzenie dla afrykańskich plemion, którzy każdej nocy nie odchodzą od łóżek i opiekują się chorymi w Indiach, którzy ratują prześladowanych w Chinach, którzy ciągle walczą, w każdej sekundzie ofiarując siebie. Walczą i często przegrywają, ale to jedynie ich wzmacnia... Czy słyszałeś kiedykolwiek o jednym z nich?
– Chyba nie... – odpowiedź, której udzieliłem, wzmogła we mnie poczucie lęku przed własną ignorancją.
– Upadło kilku, bo są ludźmi, takimi samymi grzesznikami jak wszyscy. Dlaczego zna ich każdy?
– Tak to już jest, człowiek zawsze podążał za tym, co go kaleczy. Dla mnie też bardziej interesujący jest ksiądz pedofil od umierającego hindusa... To jest po prostu ciekawsze... – odpowiedziałem.
– Jak myślisz, kto o to zadbał?
– Skoro tak jest..., to dlaczego na to wszystko pozwalasz? – zmieniłem temat. Byłem przerażony. Wszystkie moje argumenty były odpierane z łatwością.
– To wasz wybór, zapomniałeś już?
– Wybacz, wyleciało mi z głowy, wolna wola i tak dalej i tak dalej, więc o co ci chodzi?
– Tylko o ciebie... – Na te słowa wysunąłem głowę lekko przed siebie, podnosząc nieco brwi. Nie potrafię nawet określić, jaki zdziwiony byłem.
– O mnie?! Kogoś, kto nigdy nie wierzył i nawet gdybyś stanął przede mną, wątpiłby...?
– Tak, o ciebie... Wysłuchaj, proszę, mojej propozycji.
– Propozycji? – Nie rozumiałem już nic. Obraz, który widziałem przed oczami, był jak film, do tej pory prawie nieruchomy, nagle zmienił się. Po tych słowach wstałem i zacząłem chodzić po pomieszczeniu.
– Chciałbym coś od ciebie kupić.
– A cóż takiego Cię zainteresowało? Jak sam widzisz, mam w tym momencie niezbyt dużo. A już na pewno nie posiadam niczego, co chciałbyś mieć.
– Masz wiele… nie rozumiesz… Masz duszę.
– Yyyy, słucham?! Myślałem, że takie układy to raczej zajęcie tej drugiej strony... – Coraz bardziej zaczynałem wątpić w prawdziwość tego wszystkiego. Co ciekawe im większe zaczynałem mieć wątpliwości, tym mocniej jakaś siła utrzymywała we mnie przekonanie o realności zdarzeń.
– Wiesz, czasy się zmieniają, drogi prowadzą już w innych kierunkach, brzegi zaczęły być obijane przez coraz mocniejsze nurty, dawniej to wy pragnęliście iść za mną. Przychodził diabeł, walczył pod swoim sztandarem na otwartych polach, mierzyliście się z nim i wychodziliście zwycięsko. Teraz jest odwrotnie. Nie widzicie swoich wrogów, nie rozpoznajecie przyjaciół. Ufacie zdrajcom i nienawidzicie sprawiedliwych. Szukałem dla was miejsca, lecz jesteście narodem przewrotnym i o twardym karku.
– Sam mówisz, że to ludzie decydują..., że są wolni – powiedziałem z niezdecydowaniem i niepewnością.
– A czym według ciebie jest wolność? Czy to, co się dzieje dzisiaj, nazywasz wolnością? Dlaczego ludzie myślą, że zawsze podejmują dobre decyzje? Zawsze słuchają tylko swojego olbrzymiego ego, kończąc tak samo, ale nie pozwalają do siebie przemówić. Słuchają tylko przewodników, nie mędrców. Czy tylko jedni z nich mają prawo? Czy może przemawiać tylko jeden głos? Czy to zawsze musi być ten sam głos? Nie chcę, abyście byli ślepi! Chcę, abyście zobaczyli, chcę, abyście otworzyli swoje uszy! Otworzyli świadomie, wolicie mieć prawo do przewodników. Nie staję wam na drodze, nie zapieram się siebie. Słowo zawsze, bez względu na to, ile błędów popełnicie i ile razy jeszcze naplujecie mi w twarz, bez względu na to, ile uderzeń jeszcze dostanę, bez względu na wszystko zostanie dotrzymane...
– Tak już jest i znając ludzi, w końcu sam jestem człowiekiem, tak pozostanie... – Ten niby oczywisty fakt nigdy nie przemawiał do mnie tak, jak w tym momencie.
– Pamiętam jezioro Genez, w sieci setki ryb, rzucały się, walczyły, chciały wrócić do wody, chciały przetrwać, uratować życie. Jesteście do nich podobni. Ciągle miotacie się w sieci.
– Jesteśmy ludźmi..., to Ty podobno nas stworzyłeś, więc dlaczego się dziwisz? – rozłożyłem szeroko ręce, aby po chwili skrzyżować je na piersi.
– Tak, stworzyłem. Stworzyłem najcudowniejsze i najdoskonalsze dzieło, jakie miało prawo kiedykolwiek istnieć. Ale czy to ja byłem wobec was nielojalny? Nie! To wy jesteście przewrotni i zmienni, jesteście jak jesienne liście unoszone przez wiatr, które on porywa i wysyła, gdzie tylko chce... Zapamiętaj jednak, że to nie wy mnie wybraliście, a moje słowa są prawem i są prawdą.
– Trzeba było nie dawać nam wolności... – z obojętnością rzuciłem kolejną pustą frazę.
– Myślisz, że potrzebni mi są niewolnicy? Cóż wtedy znaczyłoby dla mnie zwrócenie się w moją stronę? Nie chcę wiary ślepej, lecz rozumnej, nie chcę miłości sztucznej, lecz szczerej...
– Czy można znaleźć kogoś, kto spełnia te wszystkie wymagania? Myślę, że lista będzie pusta... – Myśli, które dochodziły do mojego umysłu, emanowały dobrem. Nie da się tego zwyczajnie wytłumaczyć, bo nie były one fizykalne, to tak, jak dostawać z każdym kolejnym zdaniem ogromną dawkę człowieczeństwa.
– To wy ją zapełniacie. Jest otwarta dla każdego. Ja jedynie rozdaję „długopisy”.
– Chyba nadążam. Po co ci w takim razie moja dusza? To nie ma sensu. Przeczysz samemu sobie. – Pomimo tych wszystkich dziwnych zjawisk pozostawałem niewzruszony, jak skała trwałem przy swoich już w tym momencie obalonych twierdzeniach. Tak jakby one były częścią mnie i nie dało się ich oddzielić od całości.
– Jesteś tego pewny?
– Nie rozumiem…! – starałem się nie załamać, na przekór wszystkiemu.
– Taki już jestem.
– Co to zmieni, że teraz oddam ci to, czego chcesz?
– Nic, bo pozostaniesz tym, kim jesteś, będziesz ciągle tym samym człowiekiem, nic się nie zmieni, bo aby była możliwość wyboru, trzeba ją najpierw wypracować. Dlatego też twoja dusza to zbyt mało. Zostawmy to na moment. Proszę, powiedz mi, czego oczekujesz w zamian?
– Negocjacje zwykle zaczyna się, gdy obie strony znają warunki... – wykrztusiłem. Przewijające się przed moimi oczami sceny nabrały tempa, widziałem, jak kieruję się w stronę wyjścia z pomieszczenia z krzesłem.
– Niech będzie. Twoja dusza i jeden dzień twojego ziemskiego życia.
– Aha, więc jednak służba? – odpowiedziałem na propozycję pytaniem, będąc bardzo zdziwionym.
– Możesz nazywać to, jak chcesz. Wyślę cię jedynie na pole bitwy.
– Ciekawy jestem, na jakim froncie? Wojny się skończyły, cmentarze są pełne. Mam nadzie... – coś w mojej głowie nie pozwoliło kontynuować wypowiedzi.
– Nie bój się, do wojen nie potrzeba strzałów i śmierci milionów ludzi. Takie wojny zwykle nic nie zmieniają, nie przynoszą nic poza zniszczeniem i bólem. Ja wprowadzę cię w zupełnie inną walkę.
– Nie mogę się doczekać... – odpowiedziałem kpiąco.
– Jaka jest więc twoja cena?
– Chcę... – kolejny raz nie mogłem dokończyć.
– Wiem, czego chcesz, nie martw się, zawsze dotrzymuję umowy.
– Ale ja wybieram! To najważniejszy warunek. – Zastrzegłem sobie prawo, które tak naprawdę zawsze mi przysługiwało, czego potwierdzenie otrzymałem bardzo szybko.
– Masz do tego prawo, nie mogę ci go odebrać. Akceptuję twoją cenę.
– I już? Nie będzie żadnego podpisywania się krwią? – Byłem bezczelny, może z powodu wrażenia, że to wszystko to sen.
– To pakt honoru, umowa między mną a tobą. Nie potrzebuję niczego poza słowem, jeżeli chcesz i wystarczy ci sił, to jej dotrzymasz, a jeżeli nie, to nie. To twój wybór, zawsze go masz.
– W takim razie co mam robić? – zadałem śmiałe pytanie sugerujące gotowość na rozkazy. Sam nie rozumiem, dlaczego reagowałem na to wszystko. Z jednej strony byłem przekonany o nieprawdziwości rozmowy, z drugiej coś mi podpowiadało, abym tego nie lekceważył.
– Czekaj cierpliwie... Nie lekceważ tego, co widzisz, osób, które spotykasz.
– I tak mam żyć w zawieszeniu, czekając na... W sumie nie wiadomo, na co? – Wzruszyłem ramionami i zrobiłem zdziwiony wyraz twarzy.
– Przecież do tej pory już chyba przynajmniej spróbowałeś zrozumieć, kim jestem, więc w czym widzisz problem?
– Niech tak będzie...
– Mam do ciebie ostatnie pytanie. Analizując rozmowę, skoro we mnie nie wierzysz, nie ufasz mi i nie zależy ci, aby to się zmieniło, to dlaczego to robisz?
– A czy mam cokolwiek do stracenia...?
Powoli otwierał oczy, zobaczył blade światło, mgłę. Zaczął oglądać swoją prawą rękę, którą przysunął przed oczy. Obracał nią delikatnie i powoli, ekscytując się, jakby oglądał największy cud. Mimo tak ogromnego upływu czasu, czuł jakby minęła chwila, jego stan fizyczny, jak mu się zdawało, również był bez zarzutu. Podniósł się nieco, podpierając ciało łokciami. Dopiero wtedy zauważył, że czegoś brakuje. Coś było nie tak. Jego oddech w jednej chwili przyspieszył do granic wydolności organizmu. Prawą ręką zdarł okrywający go koc. Źrenice Vitio powiększyły się, a z jego wnętrza wydobył się krzyk żalu i wściekłości. Krzyk słyszany przez wszystkich w szpitalu. Jęki przypalanego ogniem i skalpowanego były przy tym słodką melodią. Cała wewnętrzna złość została przez niego wyrzucona. Wszystkie jego obawy w jednej chwili okazały się prawdą, wywołując panikę. W przeciągu kilku sekund niemal cały personel szpitala zbiegł się do jego sali. Zaskoczenie to bardzo delikatne słowo na określenie ich reakcji na przebudzenie Vitio. Nagle każdy z nich przypomniał sobie, że on jest żywym człowiekiem, a nie warzywem trzymanym w piwnicy, oczekującym na wyrzucenie. Patrzyli sparaliżowani na panikę mężczyzny rzucającego się po łóżku i wymachującego rękami. Świat skurczył się. Każda ze stojących tam osób rozliczała swoje przewinienia. Nie ruszyli się, skrępowani więzami swojej winy. Dopiero kiedy Vitio w amoku spadł z łóżka, ktoś krzyknął.
– Zróbcie coś! – Stojący do tej pory w bezruchu lekarze ocknęli się. Przytrzymali Vitio i podali mu zastrzyk uspokajający. Po kilku sekundach pacjent zasnął, ale jedynie na kilka godzin. Poranek kolejnego dnia był deszczowy. Kiedy Vitio wracał do świadomości, pierwszym, co ujrzał, była szyba okna, po której bardzo spływały powoli krople deszczu. Nie szukał już niczego poza jednym, nie pożądał niczego poza utrzymaniem ognia tlącej się w nim, malutkiej nadziei. Mógł umierać, mógł żyć... Nie miało to dla niego już żadnego znaczenia. Był pewny, że wyrok został przypieczętowany. Vitio poszukiwał nadziei, nadziei, która pozwoli mu nie wysłać siebie wprost do piekła. Nie rozumiał swojej sytuacji i nie chciał zrozumieć. Był ślepy i takim pozostał. Vitio, to twoja ostatnia szansa, aby ujrzeć niewidoczne, aby odkryć niemożliwe do poznania.
– Widzę, że się obudziłeś! Witaj wśród... – usłyszał głos lekarza, który chciał jakoś odkupić swoje postępowanie. Przyszedł wytłumaczyć, co się stało. Vitio jednak nie pozwolił mu niczego powiedzieć.
– Milcz, gnoju... Myślisz, że nie wiem, dlaczego tutaj jesteś? – Odwrócony do okna kierował w jego stronę słowa ostre jak sztylet, pogrążając skruszonego ordynatora w coraz większych wyrzutach sumienia. Lekarz starał się cały czas wtrącić, ale oskarżenia, które słyszał, hamowały go. Wyglądało to tak, jakby chciał tego słuchać, jakby chciał pogrążać się w coraz większej ciemności. Uważał, że na to zasłużył.– Jesteś dla mnie rzeczą, taką samą, jaką ja byłem dla ciebie... Więc przydaj się na coś i wypisz mnie z tej zawszonej dziury. Zamów taksówkę i daj mi któregoś z twoich przydupasów do pomocy. Widzisz przecież, co od ciebie dostałem w tej chorej promocji. Zrozumiałeś? – Vitio nie hamował się, a lekarz, traktując to wszystko jako swego rodzaju pokutę, skinął głową i bez słowa wyszedł.
Za godzinę wszystko było gotowe. Wyjeżdżał ze szpitala pchany przez obcego człowieka, ujrzał płaczące, pełne wyrzutu niebo. Spływające mu po policzkach łzy zmieszały się z deszczem i pozostały jego własnością na zawsze. Trzymał się swojej ostatniej szansy. Wiedział, że odpowiedzi, których szuka, może otrzymać tylko od jednej osoby, profesora Ligwe. Adres, który podał kierowcy zaskoczył wszystkich, Vitio to odczuł, ale nie rozumiał. Dopiero kiedy dotarli na miejsce, dostał to, przed czym uciekał. Przez szybę samochodu zobaczył zgliszcza budynku, z którego, przynajmniej tak mu się wydawało, wyszedł kilka dni wcześniej na spacer po Rzymie. Kierowca podjechał na dziedziniec. Fontanna, rozbita i zarośnięta chwastami, była szkaradna, odpychająca. Vitio nie mogąc uwierzyć swoim oczom, wpatrywał się w ruiny jedynego miejsca, w którym mógł odzyskać nadzieję.


Urodził się 15 października 1988 roku w Mielcu. Do dziesiątego roku życia przebywał w Mielcu. Później z powodu sytuacji rodzinnej przebywał, aż do czasu pełnoletności, w Domu Dziecka w Strzyżowie. Pisze od osiemnastego roku życia.

Od 13 lat gra na gitarze z małymi sukcesami. Lubi książki André Gide, Paula Sartre czy tomik poezji Charlesa Baudelaire'a pod tytułem „Kwiaty zła”.

 

Cała ty

Przez przeźrocze twojej duszy widzę szlachetny kamień
twej wartości.
Błyszczy barwą niebiesko- diamentową.
Emanuje dobrocią i miłością Boga, i twą, w zasadzie, was obojga.
Daje odczuć swą mądrość językiem spojrzenia.
Przez pryzmat barwy twej aury, widzę ogród z winoroślą stary,
a w nim kiście spokoju i nostalgii, wiszące na radości promieni słonecznych.
Są także tyczki podtrzymujące winorośl jak aniołowie dusze swych wiernych.
Noc swym zapachem przesyca grona i noc ta spokojna pilnuje,
by czas cię rozwijał i wierzył, że dorodnie dojrzejesz w tym niby raju.
I rozum twój niczym orzech stary mądrością nas swą darzy.
Nadaje jak antenka swoje wartości życiowe i jak ofiary składa
je w naszych uszach i wzroku, i ustach.
Czego się dowiemy sami spostrzeżemy, że to wartość ponad życiem naszym nudnym na ziemi;
Zapamiętasz niejeden swój oddech i niejedno spojrzenie, które wyczuje to co osowiałe, a jak bogate w te mądrości życia.


Ci szydercy

Będziemy twardym krokiem szli, pędzili!
w zamieci dłuta ukłuć...
Jeśli droga będzie równo twarda jak sam artysta, który dłutem miota!
Przeszkodą będą nasi Przyjaciele za nogi nas łapiący,
a wręcz same nasze nogi, gnące się i łamiące
od ciężaru naszych grzesznych myśli!
A jednak i Oni, Ci czarni szydercy w loży zasiadający,
w końcu wpadną w dół swym śmiechem wykopany!
- śmiechem silniejszym od łopaty.
Nagroda dla zwycięzcy - laur zloty, honorowy
taki drobny, a jak ceniony!
Lecz nie dla poszukiwacza złota ta nagroda
I nie dla leżącego w ziemi chłopa.
I choć żywi martwymi zdają się być
I choć martwi, to swój cel osiągnęli, bo w domu złota spoczywają
w mokrej czarnej ziemi.


Dziewczyna o czarnych oczach

Dziewczyno ma, co cudne czarne oczęta masz
O wielka pani będę na ciebie czekał
Dziewczyno kwiecista o stokroć milsza
Od tulipana kwiatu u zarania czasu.

Dziewczyno młoda tyś jak kwiat na wiosnę
Uczynna droga i zwinna jak orzeł
Urocza dziewczyna zawsze inna taka modna i nieomylna
Kwiecie złoty, co zapachem uwodzisz wonią swą zwodzisz.

Miła moja, bądź ze mną blisko, całe serce ci oddam tylko
A może aż, to w końcu wszystko co mam...
Czego zapragniesz doniosę i właśnie ciebie wybiorę
Na zawsze, na zabój tylko ciebie kocham o brzasku, wieczorem za tobą szlocham
Wybieram Ciebie na zawsze o poranku w wiosnę moją damę.


Fioletowa szkatułka

Jest szkatułka i jest czas
A w niej otchłań w fiolet osnuta
Zamknięta tajemniczość, ukryte uczucia.
A on jak wiatr pędzi wokoło
delikatnie muskając jej czarodziejskie lic okucia.
Zamknięta szkatułka, zaklęta szkatułka
Lecz ni on, nie żaden zwykły ktoś jest w stanie zmienić to.
Prócz jednego, prócz Niego.
Niezwykłego czarodzieja leśnego.
Czarodziej czarnoksiężnik,
Pokłon oddawszy, pocałunek złożywszy
pojmał czas, zdjął zaklęcie,
zakochując w sobie siły w niej zamknięte.

I co będzie ? I co dalej będzie ?
Ten wie jedyny, co wirując wokoło pilnował dziewczyny.


Grobowiec śmiertelny życia

Śmierć szykuje mi trumnę, w którą czas wbija swoje gwoździe.
Ona od początku trzyma każdego w swojej kościstej garści
powoli ją zaciskając.
Nie zawaha się nigdy.
Zegarmistrz wbija swe dłuto czasu w me ciało
zdrapując, wykruszając, kreując ideał niewiadomej idei.
Ciemne aleje życia nieustannie biegnące pod górę.
Na początku walkę toczą głupcy, lecz mądrości nabywszy poddają się,
ciesząc niewolą i męką niczym masochiści...

Ona ma najzacniejszą broń - kosę - Czas.
a kunszt przemijaniem.
Jednak mądry nikt nie jest, dając się jej pojmać - w niewolę życia krucjatę...


Joanna Kłaczyńska

Jest absolwentką Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Łodzi. Mieszka i pracuje w Mielcu, z którym jest związana od 1997 roku.

Pisze od kilku lat. Dotychczas nie publikowała swoich utworów. W roku obecnym wydała tomik poezji „Przed zmierzchem” (Rzeszów 2014), a jej wiersze trafiły do prasy regionalnej.


Przed zmierzchem

 
Portret Matki

Patrzy z niego dama
strojna w młodość, radość i nadzieję.
Zalotnie opada na czoło
kapelusik z piórkiem.
Uśmiech dyskretny.
Puszysta etola
otula ciepłem ramiona.
Już na zawsze.


Stary zegar

Patrzy na nas ze ściany
od lat.
Zatrzymany ręka mistrza
do transportu.
Do nowego domu. Niech stoi.
Wierzę,
że zatrzymał dla nas
najszczęśliwsze godziny.
Niech trwają.


Mój różaniec

Jak mantrę
powtarzam codziennie:
„Zdrowaś Mario, łaski pełna”...

Przesuwam paciorki różańca.
Chcę wierzyć, że to pomoże mnie

i mojemu małemu światu

przepełnionemu troską
o bliskich.
 

Franciszek

Pełen pokory,
pełen dobroci,
pełen ubóstwa.
Święty Franciszek.
Czy będziesz nim Ty
człowieku w jedwabnej bieli
z wielkiego pałacu,
z marmurów,
z potrójnej korony.
Przybyłeś z końca świata
aby stać się drogą
dla miliarda
wpatrzonych w Ciebie oczu
z nadzieją.


Szczęście
Stephenowi  Hawkingowi  w hołdzie

Szczęście, to wyciągnąć rękę i przytulić dziecko.
Szczęście, to założyć buty i ruszyć w drogę.
Szczęście, to ufać bezgranicznie bliskiej osobie.
Szczęście, to nie mieć pragnień. To mieć rozum
odpowiedni do możliwości.
To dlatego geniusz w fotelu na kółkach

może zazdrościć osiłkowi tępoty.


Poetka

Safona złotooka
w trójbarwny aksamit
Wymuskana,
utulona,
wygładzona naszymi rękami.
Poetka skrzydlatych mruczanek
na naszych kolanach.
Pozostałaś jedyna.
Ty też pamiętasz.
A może nie wiesz,
że jesteś kotem.


Lęk

Patrzysz na mnie
powtarzasz bezradnie
te same zdania
o lęku.
Czekasz, co ci powiem.
Jak ci wytłumaczę coś,
czego nie rozumiem.
Odwracam twarz.
Łzę niezrozumienia.


Wspomnienie

Pamiętam góry niewysokie
i rzekę rwącą jak w kanionie
i gwizd pociągu w nocnej ciszy
i sowy krzyk za oknem w lesie.
I ciepłą kąpiel i herbatę
i twoje oczy, twoje dłonie.
I nasz kot płowy bławatooki,
spacery kochał w górskim lesie.
Jesienne liście, złote buki.
I tyle piękna, fascynacji
i rozmów, planów i nadziei.

Te dobre czasy w nas zostały.
Grzeją nam serca w dni zimowe,
patrzymy w przeszłość, wspominamy.
Mówimy sobie - tak nam dobrze.


Jurajskie motyle

W stożku światła lampy
odcięci wyraźnie
od czerni pokoju
tkwimy w fotelach
zatopieni
jak dwa jurajskie motyle
w bursztynowej bryłce.
Cenny klejnot,
czy eksponat
w muzeum czasu.


Nasz  dom

Widzą cię oczy satelitów,
jesteś kroplą błękitu
w bezmiarze przestrzeni
Otula cię woal oddechów,
osłania tarcza energii.
Słyszą cię.
Gwar fononów nie ginie.
Jesteś cudem,
przypadkiem,
kreacją.
Laboratorium życia.
Naszym domem.
Ziemią.


Fonon – kwant fali dźwiękowej.
 


Jesienne pożegnania

Odleciały już
daleko.
Drzewa żółte suknie
stroją.
Słońce scenę życia
oświetla.
Nie odchodźcie dobrzy ludzie
jeszcze spektakl.
Jeszcze czasu dużo macie
przed sobą.


Tyle lat jeszcze
do przeżycia.
Tyle spraw rozpoczętych
przed wami.
Nie odchodźcie, jesień taka
ciepła.
Może miłość bliskich
was zatrzyma.

Ptaki wiosną powrócą
na pewno.
Z nimi wróci nadzieja
na życie.
Nie odlatujcie tej jesieni
z ptakami.
Poczekajcie na wiosnę –

z nami.

 

Porządek  świata

Mądrości miłośnico
Filozofio
I córy twe uczone
Matematyka, Fizyka.
Wzory tworzycie,
piętrowe równania.
Pięknie opisujecie
proste prawdy, że
aby żyć świat pożera
nim zostanie pożarty.
 


Tor do Workuty

W salonce kawior i wódka.
Dzień zda się nie mieć końca.
Rytmicznie  stukają koła.
Noc odpoczynku za krótka.

Za oknem kosmiczna pustka.
Mróz tnie jak nożem, ogłusza.
Czas i pustość na wieki zamarzły,
Nawet światło się nie porusza.

Ta bryła zmarznięta na granit.
Zapis bólu, męki, Golgoty.
Ten tor święty, cmentarny, bez końca.
To szeroki tor do Workuty.


W  godzinę  do zmierzchu

Przebiorę się kiedyś
w bure wdzianko
i kapelusz bury.
Będę ławki wysiadywać
w jesiennym słońcu.
Moja przyszłość
to gołębie karmić,
gwarzyć matowym głosem
o przeszłości.
I nadzieję mieć na niebo
w jesiennym deszczu.
A teraz mam jeszcze
godzinę
do zmierzchu.

Andrzej Ciach – urodzony 26 marca 1951r. w Mielcu. Poeta, autor tekstów, dziennikarz, a ostatnio także rzeźbiarz. Przez kilka lat w latach 70-siątych był instruktorem ds. teatru w Bieszczadzkim Domu Kultury w Lesku. Ze „swoim” teatrem i sztuką zajął drugie miejsce na przeglądzie teatralnym w Horyńcu. Jego publicystyczne teksty z życia wzięte są syntezą życia, po które chętnie sięgali dotychczas tacy wykonawcy jak: Krzysztof Krzak, Andrzej Szęszoł, Wacek Firlit, Jerzy Mamcarz i Marcin Daniec.

Laureat nagrody głównej im. Jonasza Kofty na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w 1989r. oraz nagrody Kryształowy Kamerton na festiwalu w Opolu. Jest członkiem Związku Autorów i Kompozytorów ZAKR Oddział w Warszawie. Do dziś jest czynnym artystą w Mieleckim Zagłębie Piosenki.

Drukiem ukazały się jego książki: „Ujeżdżalnia” oraz „Szurnięte Anioły”, do których wspaniałe rysunki, grafikę wykonał znakomity i niepowtarzalny malarz, artysta Krzysiek Krawiec. Jego wiersze zostały również wydane w książce Andrzeja Potockiego pt., „Natchnieni Bieszczadem – antologia poezji”. W 2008r. ukazała się płyta Krzyśka Krzaka pt. „Gdzie jest Krzysiek Krzak Śpiewający Bezpańskie Ballady o niczym” oraz w 2009r. płyta Andrzeja Szęszoła z jego tekstami - poety, rzeźbiarza, zegarmistrza czasu.


Motyl

świat dąży do prostoty
a piękny życia motyl
polecieć może gdzie chce

i nawet w śmierci siatce
radosnym jest latawcem
bo gdzie doleciał wie



Dla Luizy

Gdzie chcesz odejść Luizo?
Noc nadchodzi i deszcz
Dobra pora na jakąś kolację

Tusz wycieka spod rzęs
Lepiej spróbuj coś z mięs
Ten luminal jest taki niesmaczny

Luiza jest wrażliwa zbyt
Daleka jak do szczęścia stąd
Luiza to jest dąs i pąs
Kochać Luizę trudno dość

Nie odlatuj Luizo
Nieprzytulny jest bruk
Gdy się leci z dziesięciu doń pięter

Po co ci taki huk
Wszak sąsiedzi i Bóg
I sukienka znów będzie pomięta

Proszę zostań Luizo
Dzieciom trzeba dać jeść
Odłóż ładnie zmęczoną strzykawkę

Brzytwa ostra jest wiedz
Powiem ci jakiś wiersz
Albo chwilę na siebie popatrzmy

Luiza jest okrutna wręcz
Przebiegła niczym sam James Bond
A przecież kocham ją jak pies
I łażę za nią z kąta w kąt

Syn chce w szachy znów grać
Córka bawi się w dom
Jakiś morał jest w tej sytuacji

Tam za oknem jest świat
Trwa choć żłobi go czas
Nawet gwiazdy ci o tym zaświadczą

Luiza jest szalona wszak
I czuję w sobie się jak gość
Wszystko ma przy niej inny smak
Czasami mam już tego dość

Odjechała Luiza
Śmierciostopem do gwiazd
Nie skończyła robótki na drutach

Teraz mieszka gdzieś tam
Gdzie się kończy nasz świat
Nie przychodźcie odwiedzać jej tutaj


Razem czy osobno

Chcesz ufać chłopcze
miastu Świat?
Ono jest
jak obuchem
nie do się pozbierania.
Cierpi
na brak siebie wspak.
Jak ty chłopcze.
Jak ty.

Tego miasta
gościotrup.


Tchnienie - mgnienie

Takie kruchutkie
tchnienie - mgnienie
na rozpacz
i na uwierzenie.

Że oczy dobre,
rybka złota,
a Bóg jest Bogiem
nie despotą.

Takie maleńkie
tchnienie - mgnienie
na pamięć
i na zapomnienie.


Słowikord

Słowik był niesymetryczny
W płaczące schował się drzewo
Choć udawało, że płacze
On przecież śpiewał i śpiewał

Skrzydła owszem nie powiem
Sympatyczne skrzydełka
Jedno trochę różowe
Drugie na rosy szelkach

Tymczasem pod drzewem człowiek
Uciekał gdzieś z losu klatki
Na skórze drzewa nożem
Szyfrować chciał serca zagadkę

Co zrobić miał mały słowik
Patrząc na wszystko to z góry
Mógł tylko śpiewać więc śpiewał
Harmonię wiatru i chmury

I człowiek już nie postąpił
Jak chciał postąpić człowiek
On też był niesymetryczny
Jak ten zuchwały słowik

Na to drzewo płaczące
Wyrwało się z korzeniami
Uciekało po łące
Wstydu rosząc ją łzami

Nic się takiego nie stało
Żeby pamiętać miał który
Słowik zastrugał człowieka jak gałąź
Rzeźbią słowicze natury


Ballada na starą szafę i puste krzesła

Moje okna już skrzypią przed zimą
Stary sweter domaga się łat
Znów udało się jakoś dopłynąć
Chociaż w szafie postarzał się świat

A tu lecą znajomi do nieba
Na herbatę dziś mieli tu wpaść
I tak nagle dopada mnie trema
Widząc mola co wtulił się w płaszcz

Nie odlatujcie chłopaki
Na służbę do Pana Boga
Przecież tyle wypiło się wina
Tyle dziewczyn tuliło na schodach

Tak wam śpieszno do posad
W niepojętym błękicie
Co wam chłopcy do tego
Gdy pod ręką jest życie

Znów sikorki za oknem
A wy już w wyższych sferach
Wam to po co chłopaki
W niebie się poniewierać

Czajnik gwiżdże aż pies ogon skulił
Ciepły szal muszę kupić i koc
Puste krzesła czekają na temat
Do rozmowy na bezsenną noc

Wiem znów kiedyś z tej szafy wyjdziecie
Nagle któryś pojawi się w drzwiach
Odwiedzajcie mnie częściej koledzy
Co wam szkodzi na chwilę tu wpaść


Ostatni tramwaj przed snem

W mojej głowie jest raczej spokój
Jeszcze tłucze gdzieniegdzie się dzień
Milczkiem noc już podchodzi do okien
Myją nogi skazani na sen

Młodzi gniewni wciąż szyją na wiosłach
Niczym szwaczki gdzieś w 56
Albo cierpią zaciekle zbyt dumni
Żeby przyznać, że mają to gdzieś

Może wpadnie ktoś jeszcze na wódkę
Jakiś Byron szalony jak świat
Dom zamkniemy na kłódkę i wkrótce
Polecimy pijani do gwiazd

Potem wrócę do siebie jak zawsze
Gdy już nie chce bez celu się iść
I na ludzi przez okno popatrzę
Co normalnie po prostu chcą żyć

I znów noc przyjdzie pod nasze okna
Jak lat temu 50 czy 6
Durna młodość zachłannie dorosła
Będzie w bramie skowyczeć jak pies

Tramwaj dzwoni ostatni
Ratunkową jest tratwą
Starych szczurów lądowych jak my

Motorniczy siwiutki
Nie poskąpi nam smutku
Potem śmiać się będziemy przez łzy

Serce robi co swoje
Myśleć nie chce się zbyt
Pewnie piszą coś jeszcze poeci

I choć wiemy, że gdzieś
Przyczaiła się śmierć
Zasypiamy naiwni jak dzieci


Przygnębnik

Te same myśli
o tym samym.
Ten sam w podeszwę
wbity kamyk.

Ta sama czarna
skrzynka serca.
Tak samo skrzętnie
zapamięta.

Ta sama cisza
ciągle. Oraz
kometa łzy
i snu bohomaz.

Tak samo.
Aż trywialnie wręcz.
Trzy sześć i sześć
melduje rtęć.


Ujeżdżalnia

Po to
się ćwiczy łzy
jak konie
wyścigowe

żeby
uśmiechać się
choć wykopyrtnie
mysz i człowiek


Wszystko płynie

Byłem na rybach w mojej Polsce
Choć ona była Bóg wie gdzie
Dobrze, że już mi umarł ojciec
Bo pewnie poczułby się źle

Znowu nie brały tylko ryby
Więc głowę miałem w Sacre Couer
I tak pomiędzy, i tak na niby
Kołysał się nad rzeką dzień

Wsłuchany w drzew milczenie dumne
Wędkarskiej karty tracąc sens
Pojąłem - drzewom jeszcze trudniej
Przerzucić się na drugi brzeg

Co mnie tu trzyma ciągle nie wiem
Choć wszystko woła: leć gdzieś! leć!
Lecz jestem z Panią, rzeką, drzewem
W tę samą zaplątany sieć

Wszystko płynie, proszę Pani, wszystko płynie
Na haczyku robak miota się pamięci
Każda rzecz znaczenie ma i jakieś imię
Ale płynie, proszę Pani, i nic więcej


Na wyrost

Kiedy będę naprawdę już stary
Najbardziej potrzebny sobie
Nie chcę szczęścia szukać w aptekach
Poza tym nie wiem co zrobię

Może będę się włóczył ulicą
Ale kumpli nie będzie już w mieście
Więc usiądę wygodnie w fotelu
I sobie umrę nareszcie

Stanę w boskim tam supersamie
Najzwyczajniej po piwo i pamięć
Albo będę jadł szynkę jak głupi
Potem mogę nawet się upić

A gdy najem się już i popiję
Niebo zdziwi się - przecież nie żyję
Ja już takie mam przyzwyczajenia
I nie będę nagle ich zmieniał

Jeśli wzburzy się Anioł Gabriel
Gdy na lekcji nie zjawię się śpiewu
Powiem: ja się tu nie prosiłem
I w ogóle nic mi do tego

Pójdzie Pan Bóg po rozum do głowy
Nie pasuje tu do nas ten nowy
Jego dusza nazbyt jest żywa
Więc z powrotem i dajcie mu piwa

A to piwo będzie przepyszne
Ja tam jeszcze jakoś się wślizgnę


Mosty

Mosty na blatach stołów,
Mosty na prześcieradłach.
Mosty na trzonkach noży.
Mosty na naszych gardłach.

Dłonie.


Lattarka

Jeszcze się lustro czasu lśni
Tak samo, choć inaczej
Ludzie sprzedają swoje sny
Sami nie wiedząc za co

Praktyczni aż do kresu dni
Lojalnie wielbiąc nudę
Wciąż w oczach przechowują łzy
Świadome tej ułudy

Najeść się strachu muszą więc
I szczęściem swym zapłacić
Nim przez wilgotny wiecheć rzęs
Naprawdę świat zobaczą

A kiedy w mroku błyśnie im
Cudowna latarenka
Pozbędą się fałszywych min
I zaczną szukać piękna

Coś do zrobienia każdy ma
Lecz w której stronie świata nie wie
Wszędzie zobaczy własną twarz
Wtuloną w rozgwieżdżone niebo

Za dużo chmur nad głową lecz
Kto ptakiem się urodził wie
Polecieć można jeszcze dalej
Przez światłoczułą życia mgłę

eR jak rondo

Mylą szczęściu
się numerki.
Nie ma to
znaczenia.
Godzi wszystkich
sygnał erki.
Nie to nie.
Do niedozobaczenia



Gdzieś jest takie lustro
 
Zedrzyj ze mnie świat.
Będę rad.

O chłam
mnie lustro okłam
 

Urodzona 6 września 1989 roku w Rzeszowie. Absolwentka III Liceum Ogólnokształcącego w Mielcu, absolwentka  Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku prawo, obecnie aplikant adwokacki przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Rzeszowie, autorka publikacji prawniczych z zakresu prawa cywilnego oraz prawa spółek.

Wiersze pisze od dzieciństwa, ale dopiero dzięki Grupie Literackiej „Słowo” ujrzały one światło dzienne. Jej wiersze można znaleźć na portalach literackich takich jak: „Na Łódce Poezji” /poeci.eu/, poeci.com oraz na portalu magazynu literackiego „Cegła”.  Laureatka studenckiego konkursu poetyckiego "Widnokrąg życia i literatury", inspirowanego twórczością Wiesława Myśliwskiego /maj 2012/.

Bibliografia:
1.„Artefakty” – Mielecki Rocznik Literacki Nr 1(2012), TMZM Mielec 2012, s.120-123.
2.Nasz Dom Rzeszów, Miesięcznik Społeczno-Kulturalny, nr 84, październik 2012 (Magazyn Literacki „Wers”, nr 10 (58), październik 2012).
3.„Artefakty” – Mielecki Rocznik Literacki Nr 2(2013), TMZM Mielec 2013, s.123-125.

 

Trzy życzenia
       ***

odrzucając w tym jednym wierszu
poetycki patos i zbędną egzaltację

…nie jesteś mi obojętny…

gdybym mogła cofnąć czas
nigdy bym Cię nie poznała
ponieważ teraz
uśmiech Twój
mnie
rozbraja

i nic nie poradzę na to
że łatwiej mi napisać
niż
powiedzieć

wiedząc, że to nic nie zmieni
będę jednak z siebie dumna
…że się odważyłam…
napisać…
Prawdę

a Tobie
daruję
Trzy Życzenia


Imaginatio
subtelnie
niczym niemal niemy trzepot skrzydeł motyla
zamykasz oczy
przekraczasz próg szczęścia
świetliste słońce
bezchmurne niebo
wszechogarniająca euforia
Twoja definicja szczęścia
marzenia w jednej chwili stają się namacalne
niczym Twoje ciało
nostalgiczną nutą przeniesione…
Ona Twoim skarbcem
Kluczem do spełnienia
tylko od Ciebie zależy
czy po niego sięgniesz
oto odwieczna tajemnica pomyślności
Wyobraźnia


Namiętność

bezszelestnie suknia opadła
oczy niemy konsens zawarły
ciała subtelnie przylgnęły spowite bluszczem namiętności
niesamowita siła nimi zawładnęła
objawiła się
westchnieniem
drżeniem
szklistym spojrzeniem
oto Ona
Królowa Nocy
Namiętność


Nie wiem czy tutaj (polemika duszy z rozsądkiem)
zastanawiasz się
czy tutaj jest Twoje miejsce
w którym z uśmiechem duszy witałbyś każdy dzień
nie wiesz
i nie znasz kogoś kto dałby Ci odpowiedź
chciałabyś wyśnić rozwiązanie
nie potrafisz
***
Dusza:
czuję się jak więzień
jak ptak który chce latać ale się boi
z czasem staję się niemą marionetką w rękach króla


***
Rozsądek:
myśl realnie
twardo stąpaj po ziemi
tu czujesz się pewnie
odrzuć marzenia

posłuchaj… Serca
Ono swym biciem da znak
Gdzie
Świat swą piękność Ci ukaże


Anioł i Diabeł
śmiejesz się i płaczesz
krzyczysz i śpiewasz
czarne i białe
co jest prawda a co złudzeniem
Który silniejszy
a gdzie Ty sam
Tyś marionetką w ich rękach
myślisz kiedy który się obudzi
nie wiesz jaki będziesz dla świata
popatrzysz oczyma anielskimi czy diabelskimi
Który zwycięży?
jesteś jeszcze Ty?
odpowiedź znasz…


Tylko dla Wybranych
strach owoc szczęścia
tylko dla wybranych
przepaść przestrzeń dno
to owoc szczęścia
raz przyjaciel lecz tylko dla wybranych
brat
gdy wyjeżdża w daleką podróż
gdy się z nim pokłócisz
gdy chcesz aby był tylko bezwiednie spadającym liściem
On wraca z podróży
On chce się pogodzić
On chce być ważnym tylko dla Ciebie
każdy szelest liści dźwięk szept
to popłoch bo nie wiesz kiedy się pojawi
gdy On wraca z dalekiej podróży
Ty już niczego się nie boisz
On to owoc szczęścia
taki porządek świata
Tylko dla Wybranych


Odwieczny schemat… Czyżby?

pierwotny - Czysty - Ufny
szczęśliwy
kwintesencja radości
czegóż chcieć więcej
pierwotne pragnienia - tak niewiele trzeba by promień słońca odbił się na Twej twarzy
ja dla Ciebie - Ty dla Mnie
nie trzeba nam więcej
powiew natury ożywia nasze twarze
każde stworzenie ma swój cel, drogę, gdy dotrze do kresu
umiera spełnione
Stary i Młody
Człowiek i Zwierzę
On i Ona
Każdy
wspólnie
czerpią krystaliczną energię życia
nie ma miejsca Ciemność
nie ma miejsca Zło
Zgoda


***
pojawił się Owoc
pojawił się grzech
im więcej wiesz
im więcej widzisz
tym bardziej się strzeż
czyha na Ciebie
Pycha
Rozpusta
Chciwość
Zawiść
One Ci przyjazne?
ludzi gromadzą
uśmiech wywołują
szczęście dają
tak myślisz?
nie wiesz żeś....słaby?
Złudzenie


***
Noc, Ciemność, Ogień
Krzyk, Jęk, Skowyt
wołanie - O Pomoc?
Ha
Przerażenie przybrało postać
odbicia w oczach
to co żyć pozwalało
teraz Cię pożera
boisz się
miałeś wszystko
wziąłeś więcej
nie masz nic
piekło
może jednak niebo?
Tyś kapitanem tego rejsu.


Zza okna
mgła osiadła nad miastem
wilgotne powietrze zrosiło płuca
gołębie na dachu wystukiwały miłosną pieśń

Stuk-puk, Stuk-puk...
Przyszła jesień pewnej historii
historii, która rozkwitła jak pąk
kwiatu pięknego
„Był Pan i była Pani
bardzo się pokochali
przez lata się poznawali
przez lata jednali
życie nawzajem ofiarowali
dusze dla siebie diabłu ofiarowali
- aż się rozstali”
kwiat przekwitł


Przyjadą....
jak to uczucie ubrać w słowa...
niepokojem obrosła dusza
strach przeszedł ciało jak dreszcz
mdłości zawładnęły wnętrznościami
niechęć objawiła się na twarzy
serce galopem pędziło za nieznanym
ale oczekiwanym

Marcinowi

Anioł Stróż
nieznane oczy
anonimowa twarz
fizyczność wyobraźnią zakreślona
ciało duszą
dusza niczym ciało obnażona

***
Anioł Stróż
o wiary obowiązku
pamięta
gdy gąszczem murowanych kolosów
obraz dzieła został Ci
przysłonięty

***

przetrwa burzę
gdyś Ty wiatrem porywistym

spokojem i dobrocią niezmąconą
okalany

niestrudzenie czuwa
na straży spokoju Twego

niefizycznym objęciem
otuchy dodaje duszy zlęknionej
jego metafizycznym ciepłem
ukojonej

Moje Eldorado

przymykając oczy
myślami kreślę obraz mego Eldorado

pierwotnie obnażoną wizję
wzbogacam o sielankowy szept przyrody

czarno-biały obraz ubarwiam
myśl maczając w palecie
tęczy składników

niczym Hesperydy
stróżuję swej nowonarodzonej jabłoni
ukrytej głęboko
w otchłani swej wyobraźni


Cum debita reverentia

z należytym szacunkiem
odnoszę się do drzew życia

za dorodne owoce
dzięki którym przez moje ciało
potężna siła życia przepływa

z należytym szacunkiem
korzę się przed starcem przygarbionym

za możność nieskończonego czerpania
z inkubatora doświadczenia życiowego
o niemożliwej do oszacowania wartości

z należytym szacunkiem
spoglądam na promienistą postać
w myślach jej dziękując
za stworzenie istnień
z których to różanych plonów mogę korzystać
a w podziękowaniu czcić je

z należytym Im szacunkiem


W hołdzie Encyklopedii

Skarbnica

niczym wszechświat nieskończony
bez dna

episteme drugim jej imieniem

tak pożądana

linii papilarnych zbiorem

naderwana obwoluta
poszarpane kartki
symbolem pragnienia odwiecznego
chcąc nie chcąc
przez każdego z nas
dziedziczonego


Powrót do domu
(wiersz inspirowany powieścią „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego)


wyrwawszy ją z obawy o istnienie
nostalgiczną wizją powrotu do wspólnego Eldorado

sprawił, iż oczyma wyobraźni
jawiła się mając na sobie wężowe pantofelki
w ręku dzierżąc wężową torebkę

pozwolił wyobraźni ubrać jej rękę
w pięknego Tissota
tak aby jego blask dotrzymywał towarzystwa
iskrom radości mieszkającymi w jej brązowych oczach

niczym magicznym zaklęciem
sprawił, iż
odnalazło ją utracone szczęście

i znów taka piękna, wystrojona
mając u boku swego ukochanego buchaltera
snuła wizje
wspólnego, niezmąconego szczęścia

 

Interpretacja
                            M.
pod maską… przyzwoitości
kryje się chłopiec
młodzieńczą fantazją przepełniony

wytrawny widz od razu dostrzeże w nim…
ewenement

w gąszczu bezbarwnych postaci
kolorem się jawiący
wyjątkowy
bowiem udało mu się zachować swą
Istotę

Usilnie strzegący klucza
do rozwikłania zagadki
samego
Siebie


 

 

 

Elżbieta Żuchowska-Pezda

Urodziła się i mieszka w Mielcu. Jest nauczycielką biologii i przyrody, autorką kilku publikacji pedagogicznych. Od 2009 r. maluje obrazy – jej ulubiona technika to olej i kredka. W sierpniu 2011 r. została laureatką konkursu poetyckiego „NA SKRZYDŁACH IKARA” za wiersz poświęcony swojemu Tacie, natomiast w roku 2013 otrzymała trzecią nagrodę za wiersz pt. „Pożegnanie na lotnisku”. W tym samym roku otrzymała również wyróżnienie za obraz w konkursie „SAMOLOT W OBIEKTYWIE I PALECIE BARW”.

Zadebiutowała w „Artefaktach – Mieleckim Roczniku Literackim Nr 1 (2012), a kolejne wiersze trafiły także do drugiego numeru tego pisma z 2013 roku. 

Jej artystyczne pasje to fotografowanie natury, malowanie kwiatów i pisanie wierszy.
 


Mój Ikar                                      
                                                                  Tacie
Uszczęśliwiał go ryk mieleckich ikarów.
Były muśnięciem jego sensów
Pełne jego delikatnych marzeń
Szalone jego zapałem

Spracowane ręce dopieszczały każdy detal
„Mniej gadania, więcej roboty”
Dzisiaj nad moim sercem fruwają jego marzenia
A uśmiechnięte z przestworzy oczy dodają mi skrzydeł
Które trzepoczą nad popielatym kamieniem.

Tylko czasem Smutek je składa
Żeby znowu usłyszeć
WIĘCEJ ROBOTY. NIE BÓJ SIĘ ŻYĆ

Wiersz nagrodzony I nagrodą w Konkursie Literackim „Na skrzydłach Ikara” -  sierpień 2011 r


Pożegnanie na lotnisku


Uważaj!
Kiedy skończy się ten ubity pas ziemi, już ci nie pomogę.
Jesteś skazany na samotną drogę.

Patrz!
Na końcu tej ścieżki jest twoje nowe życie.
Nie pozwól, żeby oszalałe upadło w niebycie.

Pamiętaj!
Kiedy skończy się ziemia, zachłyśniesz się własną odwagą.
Ale, niech nie zgubi cię pewność siebie i życie ze swadą.

Wiem,
że złota poświata nad Ikaryjskim Morzem przeniknie cię ciepłem i beztroską,
a Ikaria jawić się będzie cudną wyspą, wręcz boską.

Synu,
niech zawsze me myśli cię chronią!
Będę czekał na wieści z duszą utęsknioną.

Wiersz nagrodzony III nagrodą w Konkursie Literackim „Na skrzydłach Ikara” -  sierpień 2013 r.


Tylko raz

Chyba trzymałam się chmury

Wokół mnie sączyła się niebiańska cisza
Sunęłam w ażurowe tunele
Wspinałam się ku pozłacanym szczytom
Ześlizgiwałam na błękitne szlaki cumulusów

Nagle
Droga bez końca dobiegła końca

Serce znowu nabrało przyzwoitości
Krew spoważniała
Tylko dłonie dalej cicho żądały radości

To dobrze, że znów widzę niebo nade mną
Poczekam
Może kiedyś wrócę do ciebie

 


Pas startowy

Cement. Zimna chropowatość.
Za nim kończy się i zaczyna wszystko.

Tam, na końcu, jest początek dla tych, co skończyli z samotnością.
Metalowa kołyska samolotu, choć otula szczelnie, jest zimna i obojętna.

Tam, na końcu, znikną i rozpłyną się smutne wczorajsze dni.
Serwowana przez stewardesy wódka bardzo im pomoże.

Tam, na końcu, jest początek odkrywania nowych twarzy i nowych chwil.
Wypełnioną przeźroczystym powietrzem przyszłość tak łatwo zobaczyć.

Tam, myśli nie chcą zasnąć.

Jak przechytrzyć tam los?



Tuż przed

Dlaczego nie mogę poszybować wyżej?

Te ciągłe uwagi i narzekania:
Uważaj!
Spadniesz!
Nie poradzisz sobie!

Co może mi się stać?

Przecież, jeśli będę się trzymał blisko ziemi, nie zobaczę swoich marzeń!

Już stąd widać, że tam, wyżej, jest tak pięknie!
Wszędzie złoty pył, brokatowe chmury, lśniące iskierki!
I jeszcze do tego wszystkiego, tak przyjemnie ciepło!
Ten słoneczny żar przyciąga niemiłosiernie!

Że marzenia kosztują za dużo?
Że marzenia są niebezpieczne?

Jak można tak zabraniać mi próbowania życia!
Przecież ono i tak do mnie przyjdzie!

 


Sztuka sprzątania

Najpierw biurko.
Trzeba rozgarnąć wczorajszy dzień.
Żeby dostać się do zmęczonych okularów.

Teraz papiery. Dużo papierów.
Na jedną stronę maszerują pilne, na drugą ciężko opadają ważne.
I co dalej?

Teraz półki z książkami.
Uwaga! Zasadzka!
Trzeba omijać te ulubione grzbiety!
Bo skończy się dramatem pośpiesznego czytania!
To grozi bezbolesnym utonięciem
w przepastnych dolinach bystrych rzek czytelniczych wspomnień i wrażeń!

Na szczęście poukładałeś mi życie.
Wchodzę spokojna w twój świat.


Powroty

Wiem czego szukam
Krążę spokojnie
I wracam niecierpliwie
Przecież gdzieś tutaj jestem

Chodzę spokojna w ciepły spełniony dzień
Ciągle zaglądam do kolorowych szyb grodzkiej
Przebiegam wspomnieniem po torach szewskiej

Czekam na to drżenie

Pochłoń mnie maszyno marzeń
Wrzuć mnie we wczorajszy dzień
Zakręć mną na zawsze, bo
Nie chcę już wracać do siebie
Nie chcę tęsknić

Poszukaj mnie może na floriańskiej
 albo krakowiaków i górali
Przecież gdzieś tutaj już jestem, ta wcześniejsza, piękniejsza, szczęśliwsza

Zaklinam się, że znowu tutaj wrócę,
Będę cię ciągle dręczyć
Albo siebie


***

Zawsze go kochałam.

Nawet wtedy, gdy
Nie wiedziałam, że będzie.

Ciągle czułam jego obecność.
Czekałam na niego.

Wiedziałam, że patrzy na mnie,
Że tęskni,
Że chce się przytulić.

I w końcu zjawił się w cudownesłoneczne południe.

Biały puch na szarym dywanie

Tak, zawsze go kochałam
Nawet wtedy, gdy
Nie wiedziałam, że będzie.


Mojej Mamie

Zawsze jest pod telefonem
Zawsze mówi mi „nie przejmuj się”
Zawsze była, nawet, gdy mnie nie było
Zawsze uśmiechem wita i tęsknym spojrzeniem żegna
Zawsze o mnie myśli
Zawsze dba o moje drobiazgi i duże sprawy

Nigdy nie będę w stanie podziękować Jej za wszystko
Niech tylko zawsze będzie


***
Do Teściów

Zrobić ci herbaty?
Może wolisz kawę?
Co chcesz oglądać?
Lubisz ten film?
Co w szkole?
Jak zdrowie taty?
Co u mamusi?

Nie usłyszę już tych pytań
W przyciemnionym świetle gościnnego pokoju

Nie odpowiem

Odpłynął gdzieś gwar
I wesołość okraszana salwami śmiechu

Zniknęła powtarzalność dni

Wokół tylko moje osamotnione odpowiedzi

Nie potrafię Was pożegnać

przez te łzy
 



Please publish modules in offcanvas position.